I oczywiście gówno z tego wyszło, mój towarzysz Kamil, na imprezie urodzinowej w Beskidzie Wyspowym został przez nas (jego towarzyszy) tak sponiewierany (oczywiście wszyscy znajdowali się w tzw. „bajkowym” stanie), że skręcił kolano. Tak się kończą pijackie zabawy.
Z wyjazdu na wspinanie więc nici. Reszta towarzystwa też nie przejawia chęci, ale moja znajoma Kaśka, zaproponowała w zamian wypad na 4 dni w Góry Stołowe, gdyż jedzie odwiedzić przyjaciela pracującego w schronisku na Szczelińcu wielkim. A co tam czemu nie, w sumie miałem ochotę poszwędać się po górach tak zupełnie „bezciśnieniowo”. Do naszej dwójki, miała jeszcze dołączyć znajoma Kaśki z Warszawy – Dorota.
Środa – godz. 20:00 – wreszcie kończę tą cholerną robotę i uderzam do Kaski na rosół. Potem razem na dworzec bo pociąg do Częstochowy mamy o 23:20. Jak to długi weekend, ludzi w ch... . Udaje nam się usiąść w przedziale, zamiast spać gadamy całą podróż. Pociąg na styk zdążył do Częstochowy, dzięki czemu zdążymy na przesiadkę do Wrocławia. Dorota również jedzie w tym pociągu, ale oczywiście 3 miliony ludzi nie pozwala się swobodnie poruszać, lokujemy się więc we dwójkę w jakimś przedziale i przegadujemy całą drogę do Wrocławia.
W takim przypadkach zawsze dwa dni zlewają mi się w jeden, za to cholernie długi.
We Wrocławia jesteśmy gdzieś o 6 czy tam 7 rano. Już we trójkę urządzamy sobie biesiadę na dworcu: Chleb + konserwa – takie rzeczy tylko w górach (albo na dworcach).

Uploaded with ImageShack.us
W sumie trochę chce się spać, ale za pół godziny mamy autobus do Kudowy Zdrój.
Ładujemy się więc do niego. Aha bo bym zapomniał..pogoda do dupy..leje. Ale następnego dnia ma być już lampa.
W autobusie udaje mi się zasnąć na 10 minut, mimo kapiącej mi na łeb wody z dachu. 10 minut snu - czuje się jako młody buk.
W Kudowej hmmm nie leje, ale za ładnie to nie jest. Szwędamy się po mieście, tu kupimy sałate, tu wino, tu piwo, tam chleb.
Idziemy się wysikać do publicznej toalety. Płatna 2 zł. Niech ich szlak trafi za tyle to ja 2 dni w górach ..a zresztą sami wiecie.
Wrzucamy 2 zł, przynajmniej się wszyscy wysikamy. Gówno tam. Nikt nie leje! Drzwi się nie otworzą. Jak się k.... nie otworzą pytam? Ja je otworzę z drugiej strony. Dziewczyny zamknęły drzwi zewnętrze a ja robię VI.5 w skali kiblowej:

Uploaded with ImageShack.us

Uploaded with ImageShack.us

Uploaded with ImageShack.us

Uploaded with ImageShack.us
I co dało się? Dało. Przynajmniej nie mam poczucia, że mnie ktoś okradł na 2 zł. Myjemy zęby i wychodzimy zadowoleni. No, to się nazywa porządna robota.
Dobra macie tu jakieś niby architektoniczne zdjęcie:

Uploaded with ImageShack.us
Generalnie Kudowa bardzo mi się spodobała jako miasto, może I troche turystów jest, ale ten klimat, ta niemiecka architektura…super.
To szwędamy się dalej. Może by tak Kaplice czaszek zobaczyć? Czemu nie, w drogę więc:

Uploaded with ImageShack.us
Kaplica czynna od 13 L Trudno w sumie pora na konserwe. Znajdujemy ładny kanał samochodowy w sam raz na bibe i dawaj robimy buły z konserwą czy tam serkiem jeden pieron.

Uploaded with ImageShack.us
Pojedzeni? Taaaak. To do kaplicy marsz! Z kaplicy zdjęć nie ma, nie wolno tam fotografować. Mała kapliczka, pełno kości – upiorne wrażenie – ołtarz z kości, ściany z kości, podłoga z kości. Przy okazji mamy okazję znaleźć różnicę w budowie czaszek tatarskich od tych „naszych”.
No to co dalej...trzeba by ruszyć dupy w stronę schroniska. Według mapy nie jest to znów tak daleko. Szkoda tylko że ciągle siąpi.
Aha byłbym zapomniał, Huczaj jako prawdziwy gentelman (czy jak mu tam) dźwiga na plecach cały alkohol. To tak gwoli wyjaśnienia – żeby później nie było, że cienki jest czy „z babami w góry jeździ bo za chłopami nie nadąża”. Oczywiście ukłon w stronę niewiast że chciałby wziąść trochę ale na męską dumę nie ma rady. Niosę i koniec.
I drałujemy po asfalcie, potem po lesie – mija godzina, dwie... „kuźwa daleko jeszcze? Piwa bym się napił..poka mape”.
I tak nie wiem gdzie jestem, w cholerę z tymi górami!
Dobra dochodzimy do jakiegoś parkingu, pełno autobusów czy innych wehikułów. A czyli jesteśmy przy ciasnych skałach (czy jakoś tak, wybaczcie nie pamiętam, a mapy oczywiście nie mam).
Nawet woda ma piwną barwę:

Uploaded with ImageShack.us
Idziemy więc ścieżką turystyczną przez ciasne skałki. Nosz w mordę nie wiedziałem, że będą aż tak ciasne. Niektóre przesmyki są tak ciasne, że muszę plecach przed sobą przepychać.

Uploaded with ImageShack.us

Uploaded with ImageShack.us
Utytłani po łokcie kończymy zabawę z ciasnymi skałami i idziemy dalej. Kolejny szlak przez las. Ścieżką płynie regularny potok, wszystko dookoła w błocie, skaczemy więc jak 2 kozice i jeden samiec po kamolach. Każdy z nas zalicza po jednej wtopie. Idziemy i idziemy, Jacek (ten znajomy Kaśki ze Szczelińca) dzwoni gdzie się włóczymy i czy niby przeszliśmy już „coś tam coś tam” (bo nie pamiętam jak się to ustrojstwo nazywało). My: „oczywiście już dawno minęliśmy, a gdzie to dokładnie było?
Jest, asfalt znów i jakaś wieś. Dobra nasza jesteśmy prawie u celu. Która to jest? Ósma? Późno. Idziemy przez wieś, patrzymy na strumienie w kolorze piwa, domy w kolorze piwa, dziurawą drogę i turystów w samochodach. I co samochodziarze łyso Wam teraz? Łyso? Tak se bezczelnie 4 kółkami i pod dachem jeździć! A Ci co przed komputerem siedzą? Łyso Wam? Tak se siedzieć nie moknąć i nic nie robić?
40 minut do schroniska pod górę. Niech Was szlak.
Jacek zniecierpliwiony schodzi ze swojego miejsca pracy i wychodzi nam na spotkanie. „ Spoko to nie jest 40 minut, może z 15”. Tak k.... w naszym tempie to może jednak ze 140. Ale fakt, schody do góry, można się zwiesić na poręczach. Jacek prowadzi opowiadając co i jak, ale ja nic nie słyszę idę ostatni. Doszliśmy do schroniska. No może wreszcie odpoczniemy. Gówno tam. Jacek komunikuje nam „jaki odpoczynek? Ja właśnie pracę skończyłem i zabieram Was na wycieczkę po Szczelińcu – trasą turystyczną. Jaceeeeek, a możemy coś zjeść i odpocząć chwilę? (dziewczyny to mają podejście) „No dobra, ale szybko, szkoda czasu”. Jemy konserwę, Jacek się niecierpliwi. Dorota wymięka i zostaje. Ja jestem gieroj nie popuszczę. Dobra to idziemy.
O ludzka naiwności „idziemy”. Jakie „idziemy” Jacek narzuca tempo sztafety 4x400. Szkoda czasu, mówi, musi być „Action”. I przelatujemy we mgle i błocie całą trasę turystyczną, zatrzymując się na punktach widokowych z których widok mamy na siebie samych. Oblatujemy całą trasę. Dobra to teraz w końcu chyba odpocznę?
Jacek lokuje nas na nocleg w poddaszu („wstęp tylko dla personelu” hehehehehhehehe), nocleg za friko, materace i jedno łóżko. Oczywiście żadna dziewczyna nie chce spać na łóżku, więc ja się wbijam. A co, należy mi się. Przychodzi Jacek, pijemy piwo, delektujemy się winem (smakuje jak Cavalier tfu) i idziemy spać.
Chcecie więcej?