Czy był taki dzień w górach, po którym padaliście jak muchy i było wam wszystko jedno, byle tylko wreszcie móc odpocząć?Nie utkneliśmy w ścianie, tylko nam jak zwykle czasu brakło A jak wracaliśmy to byliśmy tak skonani że dramat
Najbardziej męcząca wyrypa
Najbardziej męcząca wyrypa
------------------------------------------
"Bedzie wcioł to mnie ku sobie zabiere..."
"Bedzie wcioł to mnie ku sobie zabiere..."
Re: Najbardziej męcząca wyrypa
Zalezy jak podejsc do tematu...u mnie napewno bylo kilka takich przypadkow,choc zalezalo tez czy bylem sam czy z kims...ost co pamietam to calonocna podroz autobusem do zakopca...pozniej pks na Lysa i Biala Woda na Polski Hreben
tam juz pod przelecza zostawilismy plecaki i na totalnym lajcie na Mala Wysoka i spowrotem na PG,gdzie pobralismy wory i przez Rohatke na nocleg do Zbojnickiej...w ktorej bylismy po 18,a ze byl to pazdziernik wiec bylo prawie ciemno...po zdjeciu plecaka myslalem ze mi ramiona odpadna
...ale kapustowa i capowane w dodatku przy lampach naftowych jakos nie daly nam odrazu isc spac...ale jak sie juz polozylem to usnalem w mniej niz SEKUNDE:D
Co prawda mialem wyprawe duzo gorsza od tej,ale to naraize nie w tym temacie


Co prawda mialem wyprawe duzo gorsza od tej,ale to naraize nie w tym temacie

Użyty cytat, obrazuje mniej więcej to w jakim stanie się znajdowałem. Po zjedzeniu kolacji, wypiciu piwa, zasypialiśmy z Horolezcem na ławie w stołówce, po niedługim czasie zasnęliśmy w 3 minuty po rozłożeniu śpiworów, ja zapomniałem nawet gdzie śpie, jak śpie i że temperatura jest bardzo niskaSzarotka pisze:Czy był taki dzień w górach, po którym padaliście jak muchy i było wam wszystko jedno, byle tylko wreszcie móc odpocząć?

Oj, był, był...Czy był taki dzień w górach...

Dzień zapowiadał się pięknie, zresztą wcześniej wyczytałem na forum, że Zakochani udali się w Tatry, więc uczyniłem to i ja, myśląc - pogoda murowana. Wstałem wcześnie rano i po 6-ciu godzinach i 43 minutach dotarłem około 10.12 do Zakopanego. Nigdy jeszcze tak wcześnie w dzień przyjazdu nie byłem w Zakopcu, więc po szybkim zakwaterowaniu nie bacząc na aklimatyzację, postanowiłem zdobyć Czerwone Wierchy.
W tym całym zamieszaniu z zakwaterowaniem i pośpiechu, dopiero w połowie drogi na Kondratową zauważyłem, że coś jest nie tak,... oczywiście, przed wyjściem nic nie zjadłem. Resztkami paliwa spożytego jeszcze w Lublinie, dowlokłem się do schroniska i łapczywie rzuciłem się na bigos, spożywając go dwie porcje. I tu popełniłem błąd, jak się później okazało brzemienny w skutkach. Ale o tym później.

Po uzupełnieniu ubytków energii, wyruszyłem zielonym szlakiem wprost na Przełęcz pod ( nomen omen ) Kopą Kondracką. W połowie drogi zacząłem odczuwać jakieś zawirowania w okolicach żołądka, w następnej połowie końcowej połowy na przełęcz, dolegliwości nasilały się do tego stopnia, że zacząłem się rozglądać za ustronnym miejscem. Wtedy dało się odczuć, jak uciążliwy może być tłok na tatrzańskich szlakach. Ostatni odcinek na przełęcz dłużył się sakramencko, choć pokonałem go w ekspresowym tempie. Po przybyciu moje oczy zwróciły się na słowacką stronę i to wcale nie w poszukiwaniu pięknych widoków. Przymuszony sytuacją udałem się z duszą na ramieniu poza szlak w poszukiwaniu wysokiej kosodrzewiny i to nie w celach leczniczych ( ponoć z kosówki jakieś maści czy olejki węgierskie się robi ). Stres był podwójny, gdyż psycha dodatkowo siadała z obawy co by filance poza szlakiem nie wypatrzyli. Dodam, że na słowackiej stronie spędziłem ponadprogramową ilość czasu i dalsza wycieczka na Czerwone Wierchy nie miała sensu.
I tak sterany i wycieńczony dotarłem do Kuźnic i dalej do miejsca zakwaterowania, o niczym innym nie myśląc, tylko o ciepłym wyrku i łazience w której nie było by tłoku.
To było moja najbardziej traumatyczna wyrypa w tatrach.

Aaa, była jeszcze jedna. Burza w drodze na Krywań.... okropna. Pluło gradem i pioruny waliły, a echo niosło tak, że było przez pewien cza słychać jeden ciągły grzmot. No ale ta przygoda w porównaniu z poprzednią .... to pikuś.

Pozdrawiam.
Brudas bez łazienki z wychodkiem za stodołą.
Brudas bez łazienki z wychodkiem za stodołą.
Pierwszy raz na turach, gdy śniegu po szyję gdyby desek nie było.Czy był taki dzień w górach, po którym padaliście jak muchy i było wam wszystko jedno, byle tylko wreszcie móc odpocząć?

Wynikało to z braku umiejętności chodzenia na turach, braku kondycji i braku jedzenia raczej... Wtedy myślałam żeby sprzedać te narty w cholerę i mieć święty spokój.

"pamiętaj jak Ci praca lub jakieś studia przeszkadzają w chodzeniu po górach to rzuć to w diabły" Fenek
[galeria zdjęć] http://picasaweb.google.com/103556764021884049151
[galeria zdjęć] http://picasaweb.google.com/103556764021884049151
Luty- Tatry Słowackie. Po noclegu w Zamkowskiego poszliśmy na lekko do Terinki, potem powrót, zabranie plecaków i do Zbójnickiej. Na końcówce robiło się już szaro, wiało. Po wejściu do schroniska po prostu usiadłam na ławie i było mi wszystko jedno, policzki rozognione, przyjemne ciepło sprawiło, że zrobiłam się senna. W sumie miło to wspominam.
Wrzesień(chyba)-Zakopane-Krzyżne-Skrajny Granat-Zakopane, skończyła mi się woda. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek wcześniej i później tak bardzo chciało mi się pić.
Sierpień- Alpy-zejście z Alalinhorna trasą, która nie była w planach-szukanie przejścia wśród szczelin lodowca i na koniec goniąca burza. W tym dniu przeżyłam chyba największego stresa górskiego.
Wrzesień(chyba)-Zakopane-Krzyżne-Skrajny Granat-Zakopane, skończyła mi się woda. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek wcześniej i później tak bardzo chciało mi się pić.
Sierpień- Alpy-zejście z Alalinhorna trasą, która nie była w planach-szukanie przejścia wśród szczelin lodowca i na koniec goniąca burza. W tym dniu przeżyłam chyba największego stresa górskiego.
------------------------------------------
"Bedzie wcioł to mnie ku sobie zabiere..."
"Bedzie wcioł to mnie ku sobie zabiere..."
Są takie miejsca w Tatrach , szczególnie osłonięte od zachodu doliny , gdzie prawie zawsze jest duszno , a n.p. podczas upalnego dnia przed burzą po prostu nie do wytrzymania. Zaliczam do nich podejście od Wyżnich Hag do Magistrali , wejście na Salatyn z Jałowieckiej , czy nawet Kobylą Dolinkę. Jeżeli trafi mi się iść taką trasą w w/w warunkach , to zawsze jestem wykończony. Inna sprawa , że się szybko regeneruję , na kondycję nie narzekam i obecnie nie jestem chyba w Tatrach w stanie zmęczyć się tak krańcowo trasą nie dłuższą niż całodniowa.
Naprawdę wyczerpany samą długością drogi , niż warunkami , byłem raz , w początkach chodzenia po Tatrach po przejściu trasy Zakopane-Rusinowa-Palenica-Moko-Szpiglasowa-Zawrat-Świnica-Przeł.Świnicka-Gąsienicowa-Zakopane.
Naprawdę wyczerpany samą długością drogi , niż warunkami , byłem raz , w początkach chodzenia po Tatrach po przejściu trasy Zakopane-Rusinowa-Palenica-Moko-Szpiglasowa-Zawrat-Świnica-Przeł.Świnicka-Gąsienicowa-Zakopane.
luknij na moje panoramy i galerie
Mnie bardzo zmęczyły Rysy (po prostu idealna góra jak na 6 dzień chodzenia
). Ze względu na wielką duchotę męczące było też podejście na Lodową Przeł. od Doliny Jaworowej. Zero ruchu powietrza. Tak to za mało jeszcze po Tatrach chodziłem, żeby się jakoś masakrycznie zmęczyć.

Don't shit, where you eat
Zdarzyło mi się parę razy w Karpatach Wschodnich, ale raczej nie miało związku z wybraną trasą (zresztą opis trasy nic Wam nie powie), a głownie chodziło o obciążenie.
Tak jak np. pewnego dnia w Górach Suchard, kiedy to na sam koniec dnia z ciężkimi plecakami (początek wyjazdu, więc żarcia jeszcze na tydzień) zgubiliśmy ścieżkę w kosówce i przyszło godzinę drzeć z tym plecakiem przez gęstą kosówkę.
Jak żeśmy wreszcie z tej kosówki wyleźli to akurat zachodziło słońce. Na szczęście znalazło się dobre miejsce na biwak, szybko rozbiliśmy namioty, ale nie miałam już siły wstać z tego namiotu i siąść przy ognisku. Pulpę mi przynieśli do namiotu, ale nawet nie chciało mi się jeść.
Natomiast najdłuższe, czasem prawie 24-godzinne trasy wcale nie były najbardziej męczące. Ja tak w ogóle to nie lubię się męczyć w górach.
Pozdrowienia
Basia
Tak jak np. pewnego dnia w Górach Suchard, kiedy to na sam koniec dnia z ciężkimi plecakami (początek wyjazdu, więc żarcia jeszcze na tydzień) zgubiliśmy ścieżkę w kosówce i przyszło godzinę drzeć z tym plecakiem przez gęstą kosówkę.
Jak żeśmy wreszcie z tej kosówki wyleźli to akurat zachodziło słońce. Na szczęście znalazło się dobre miejsce na biwak, szybko rozbiliśmy namioty, ale nie miałam już siły wstać z tego namiotu i siąść przy ognisku. Pulpę mi przynieśli do namiotu, ale nawet nie chciało mi się jeść.
Natomiast najdłuższe, czasem prawie 24-godzinne trasy wcale nie były najbardziej męczące. Ja tak w ogóle to nie lubię się męczyć w górach.
Pozdrowienia
Basia
Po wejściu na Mont Blanc du Tacul, noclegu w Cosmique, napisałam w relacji:
Pozdrawiam
uszba
I choć nie była to wcale aż taka wyrypa, chodziłam już dłuższymi i trudniejszymi drogami, wysokość i brak aklimatyzacji dały trochę w kość.Następnego dnia, o 7 rano pobudka. Głowa mi pęka ale za to Basia wstaje rześka i wojownicza jak Rambo. Nie potrafię nic przełknąć na śniadanie wiec kiedy inni jedzą, ja pakuje plecak i przygotowuje się do wyjścia. Za chwile wlokę się w kierunku kolejki Aiguille du Midi. Te 200 m podejścia mnie zabijają. I choć pogoda jest wymarzona, przejrzystość powietrza – jak rzadko, widoki rewelacyjne, mnie to jakoś w ogóle nie interesuje. Zobojętniała na wszystko chce już tylko być na dole. Nawet ta eksponowana gran zwisa mi kompletnie i odsuwam się na bok, robiąc miejsce dla żandarmerii, która się wysypała z kolejki.
Pozdrawiam
uszba
Oj, było ich trochę.
Chyba lubię dawać sobie w kość. I chociaż robiłem kilkakrotnie przewyższenia ponad 1800 m jednego dnia /+ zejście/ to bardziej utkwiło mi w pamięci przejście dołem z M Oka do Murowańca. W czasie deszczu, samotnie, już tak miałem dość tej drogi, jak chyba nigdy w życiu. Może to był jednak jakiś kryzys po kilku dniach, albo zbyt nudne przejście.
Kiedyś wracałem z gór po kilunastu godzinach marzszu, w nocy, ale wiedziałem, że muszę dotrzeć do schroniska i to mnie mobilizowało, a na tym "dolnym szlaku" już miałem tak dość, że gotów byłem usiąść i nie ruszać się nigdzie.
Tak więc nie zawsze długa i trudna trasa jest najgorszą wyrypą.
Chyba lubię dawać sobie w kość. I chociaż robiłem kilkakrotnie przewyższenia ponad 1800 m jednego dnia /+ zejście/ to bardziej utkwiło mi w pamięci przejście dołem z M Oka do Murowańca. W czasie deszczu, samotnie, już tak miałem dość tej drogi, jak chyba nigdy w życiu. Może to był jednak jakiś kryzys po kilku dniach, albo zbyt nudne przejście.
Kiedyś wracałem z gór po kilunastu godzinach marzszu, w nocy, ale wiedziałem, że muszę dotrzeć do schroniska i to mnie mobilizowało, a na tym "dolnym szlaku" już miałem tak dość, że gotów byłem usiąść i nie ruszać się nigdzie.
Tak więc nie zawsze długa i trudna trasa jest najgorszą wyrypą.
Powiem wam szczerze jak czekista z czekistą żem wyryp to miał sporo ale czuje po kosciach ,że ta najgorsza dopiero przedemną.
Aczkolwiek kiedyś po trzech dniach wędrowania zimą z kolegą Manfredem miło było zobaczyć wreszcie schronisko.
Aczkolwiek kiedyś po trzech dniach wędrowania zimą z kolegą Manfredem miło było zobaczyć wreszcie schronisko.

"Góry są środkiem, celem jest człowiek.
Nie chodzi o to aby wejść na szczyt, robi się to,
aby stać się kimś lepszym."
Nie chodzi o to aby wejść na szczyt, robi się to,
aby stać się kimś lepszym."
trzy lata temu z kumplem wybralismu się ze schroniska na Ornaku na pętelkę Ornak - przeł. Iwanicka - schr. Chochołowska - Grześ - Rakoń - Wołowiec - Jarząbczy - Kończysty - Liliowy Karb - Siwa Przełęcz - Ornak - przeł. Iwanicka - schr. Ornak
wyszlismy rano kolo 8, błedem było wzięcie tylko jednej buteleczki półlitrowej z wodą
i jednej czekolady na cały dzień
wróciliśmy koło 18 i miałem dosyć gór w ten dzień. po drodze spożywaliśmy wodę gdzie się dało - skroploną na kosodrzewinie i trawie. Pogoda była słabiutka, cały czas mleko i błądzenie w chmurach - dobrze że nie padało jakoś mocno, tylko czasami pokropiło.
wyszlismy rano kolo 8, błedem było wzięcie tylko jednej buteleczki półlitrowej z wodą


Taka sytuacja dopadła mnie w tym roku. Po kilkudniowym pobycie w Tatrach wyjazd do Słowenii, a w planach między innymi Triglav.
W Tatrach miałem nawet niezłą kondycję i myślałem że tak będzie również w Alpach. Po paru dniach odpoczynku w niższych partiach (miedzy innymi paralotniactwo) nadszedł upragniony czas na wycieczkę w góry.
Nie wchodząc w szczegóły (szczegółowa relacja może się napisze innym razem) Trigalvska tura była podzielona na dwa dni z noclegiem w Biwaku pod Luknajo. Przez cały pierwszy dzień wysoka temperatura i palące Słońce, a w plecaku 3 litry wody i termos z gorącą herbatą i "coś". Pierwsza butelka szybko została wypita, i gdy rozpocząłem drugą na szlaku przestało być widać jakiejkolwiek źródełka z piciem. Szybko się zorientowałem że trzeba oszczędzać wodę jeśli chcę jutro stanąć na szczycie. Po dotarciu do Biwaku ruszyłem na poszukiwanie wody lecz po godzinie marszu w zaznaczonym na mapie miejscu znalazłem tylko wyschnięte miejsce i puste butelki.
Na nasze "szczęście" po powrocie i dokładnym przeszukaniu chaty znaleźliśmy beczkę z oczyszczaną deszczówką. Był to specjalny system wodociągu dla alpinistów często biwakujących w tej chacie. Woda z rynny wlewała się bezpośrednio do beczki tam była filtrowana. Wystarczyło odkręcić mały kranik i mieliśmy krystalicznie czysta ciecz. Piszę ciecz bo ta "woda" miała nieciekawy smak i nie zaspakajała pragnienia (taką wodę powinno się chyba jakoś uzdatniać).
Następny dzień był właśnie "najbardziej męczącą wyryprą" w mojej karierze. Z naszej czwórki z dalszej wspinaczki jedna para zrezygnowała już wieczorem więc na szlak wyruszam z koleżanką Sylwią z Warszawy. Pierwsze 5 godzin do schroniska Triglavskiego jeszcze jakoś zniosłem. Tam teoretycznie napoiłem się i odpocząłem. Trudności nastąpiły dopiero na ostatnim odcinku. Choć znaki na szczyt wskazywały 1h ja wchodziłem chyba 2.5h i byłem prawdziwym zawalidrogą. Najgorsze były dłuższe odcinki z ubezpieczeniami na której robiłem duże zatory. Gdyby nie moja dużo młodsza koleżanka, której miała duży ciąg na szczyt i to że przez szczyt prowadziła nasza jedyna najkrótsza droga powrotna to chyba bym odpuścił to triglavskie "szczytowanie". Po wielokrotnych przystankach i dużych męczarniach doszedłem wreszcie do "rakiety". Tam nastąpił krótki odpoczynek obowiązkowa sesja zdjęciowa i... I byłem pewny że dalszej drogi już nie wytrzymam i chyba nie dam rady zejść z tej pięknej góry. Na szczęście miałem w zanadrzu jeszcze jedną ostatnią deskę ratunku, a mianowicie w plecaku leżało jeszcze "coś"
To "coś" to mały napój energetyzujący, którego nazwy nie wymienię, a który autentycznie dodał mi skrzydeł. Nie wiem czy to ten wspaniały trunek czy podświadomość jego wypicia, czy też powolna zmiana ciśnienia w czasie schodzenia spowodowała ze z metra na metr odzyskiwałem coraz większe siły i 6 godzin schodzenia wspominam już tylko z przyjemnością. Z przyjemnością dlatego że dopiero wtedy mogłem świeżym spojrzeniem ogarniać tą piękną krainę. Miałem takiego powera, że czasie zejścia nasze role się odwróciły i to teraz ja musiałem czekać na Sylwię czasami po kilka minut. Po dotarciu do parkingu z zapakowaniu się do samochodu w którym czekali na nas współtowarzysze z poprzedniego dnia czekała nas jeszcze 2 godzinna podróży w czasie której nic się nie odzywałem.
W obozowisku czekała już na mnie gorąca kolacja w czasie, której nie byłem w stanie odpowiadać na pytania kolegów i koleżanek "jak było" bo nie wiedziałem co mam odpowiedzieć. Byłem tak strasznie zajechany/wyrypany. Pamiętam jeszcze że ostatkiem sił udałem się pod prysznic, a sen w namiocie przyszedł prawie momentalnie. W nocy śniła mi się tylko woda i straszne pragnienie, którego nie mogłem zaspokoić. Rano okazało się, że przez sen wytrąbiłem 2 litry wody. Więc jednak chyba moje męczarnie wynikały z dużego odwodnienia.
Dzisiaj całą wyprawę wspominam z dużym sentymentem. Być może dlatego że to było moje pierwsze spotkanie w świecie Alp. Koniecznie muszę tam jeszcze powrócić. Być może już za rok?
W Tatrach miałem nawet niezłą kondycję i myślałem że tak będzie również w Alpach. Po paru dniach odpoczynku w niższych partiach (miedzy innymi paralotniactwo) nadszedł upragniony czas na wycieczkę w góry.
Nie wchodząc w szczegóły (szczegółowa relacja może się napisze innym razem) Trigalvska tura była podzielona na dwa dni z noclegiem w Biwaku pod Luknajo. Przez cały pierwszy dzień wysoka temperatura i palące Słońce, a w plecaku 3 litry wody i termos z gorącą herbatą i "coś". Pierwsza butelka szybko została wypita, i gdy rozpocząłem drugą na szlaku przestało być widać jakiejkolwiek źródełka z piciem. Szybko się zorientowałem że trzeba oszczędzać wodę jeśli chcę jutro stanąć na szczycie. Po dotarciu do Biwaku ruszyłem na poszukiwanie wody lecz po godzinie marszu w zaznaczonym na mapie miejscu znalazłem tylko wyschnięte miejsce i puste butelki.
Na nasze "szczęście" po powrocie i dokładnym przeszukaniu chaty znaleźliśmy beczkę z oczyszczaną deszczówką. Był to specjalny system wodociągu dla alpinistów często biwakujących w tej chacie. Woda z rynny wlewała się bezpośrednio do beczki tam była filtrowana. Wystarczyło odkręcić mały kranik i mieliśmy krystalicznie czysta ciecz. Piszę ciecz bo ta "woda" miała nieciekawy smak i nie zaspakajała pragnienia (taką wodę powinno się chyba jakoś uzdatniać).
Następny dzień był właśnie "najbardziej męczącą wyryprą" w mojej karierze. Z naszej czwórki z dalszej wspinaczki jedna para zrezygnowała już wieczorem więc na szlak wyruszam z koleżanką Sylwią z Warszawy. Pierwsze 5 godzin do schroniska Triglavskiego jeszcze jakoś zniosłem. Tam teoretycznie napoiłem się i odpocząłem. Trudności nastąpiły dopiero na ostatnim odcinku. Choć znaki na szczyt wskazywały 1h ja wchodziłem chyba 2.5h i byłem prawdziwym zawalidrogą. Najgorsze były dłuższe odcinki z ubezpieczeniami na której robiłem duże zatory. Gdyby nie moja dużo młodsza koleżanka, której miała duży ciąg na szczyt i to że przez szczyt prowadziła nasza jedyna najkrótsza droga powrotna to chyba bym odpuścił to triglavskie "szczytowanie". Po wielokrotnych przystankach i dużych męczarniach doszedłem wreszcie do "rakiety". Tam nastąpił krótki odpoczynek obowiązkowa sesja zdjęciowa i... I byłem pewny że dalszej drogi już nie wytrzymam i chyba nie dam rady zejść z tej pięknej góry. Na szczęście miałem w zanadrzu jeszcze jedną ostatnią deskę ratunku, a mianowicie w plecaku leżało jeszcze "coś"
To "coś" to mały napój energetyzujący, którego nazwy nie wymienię, a który autentycznie dodał mi skrzydeł. Nie wiem czy to ten wspaniały trunek czy podświadomość jego wypicia, czy też powolna zmiana ciśnienia w czasie schodzenia spowodowała ze z metra na metr odzyskiwałem coraz większe siły i 6 godzin schodzenia wspominam już tylko z przyjemnością. Z przyjemnością dlatego że dopiero wtedy mogłem świeżym spojrzeniem ogarniać tą piękną krainę. Miałem takiego powera, że czasie zejścia nasze role się odwróciły i to teraz ja musiałem czekać na Sylwię czasami po kilka minut. Po dotarciu do parkingu z zapakowaniu się do samochodu w którym czekali na nas współtowarzysze z poprzedniego dnia czekała nas jeszcze 2 godzinna podróży w czasie której nic się nie odzywałem.
W obozowisku czekała już na mnie gorąca kolacja w czasie, której nie byłem w stanie odpowiadać na pytania kolegów i koleżanek "jak było" bo nie wiedziałem co mam odpowiedzieć. Byłem tak strasznie zajechany/wyrypany. Pamiętam jeszcze że ostatkiem sił udałem się pod prysznic, a sen w namiocie przyszedł prawie momentalnie. W nocy śniła mi się tylko woda i straszne pragnienie, którego nie mogłem zaspokoić. Rano okazało się, że przez sen wytrąbiłem 2 litry wody. Więc jednak chyba moje męczarnie wynikały z dużego odwodnienia.
Dzisiaj całą wyprawę wspominam z dużym sentymentem. Być może dlatego że to było moje pierwsze spotkanie w świecie Alp. Koniecznie muszę tam jeszcze powrócić. Być może już za rok?
- mefistofeles
-
- Posty: 17204
- Rejestracja: pt 25 cze, 2004
- Lokalizacja: Inowrocław
- Kontakt:
dla coniektórych taki dzień był ostatnio w GorcachSzarotka pisze:Czy był taki dzień w górach, po którym padaliście jak muchy i było wam wszystko jedno, byle tylko wreszcie móc odpocząć?

Jak o mnie chodzi to też Gorce - trasa na ok. 50 GOT - ze Starych Wierchów do Krościenka, 5 lat temu. Myślałem wówczas, że jeża urodzę.
Jeśli się boisz, już jesteś niewolnikiem!
Grzegorz Braun
Grzegorz Braun
Sylwester 2007/08, trasa Zabrzeż - Nowy Targ (oczywiście przez góry, m.in. Gorc, którego nie mogliśmy ekipą znaleźć, Turbacz, do Kowańca).
Zaczęliśmy iść o 12:30, a skończyliśmy o 7:30 dnia następnego.
Po wejściu do pociągu relacji Zakopane - Warszawa naprawdę nie wiedziałam jak się nazywam i nie był to efekt sylwestrowego kaca, a potwornego zmęczenia. Ale warto było dla tej zimy, którą udało nam się wtedy zastać w Gorcach
Ale od tamtego czasu nienawidzę góry o wdzięcznej nazwie Gorc...brrr...
Zaczęliśmy iść o 12:30, a skończyliśmy o 7:30 dnia następnego.
Po wejściu do pociągu relacji Zakopane - Warszawa naprawdę nie wiedziałam jak się nazywam i nie był to efekt sylwestrowego kaca, a potwornego zmęczenia. Ale warto było dla tej zimy, którą udało nam się wtedy zastać w Gorcach
