Dawno temu w górach, czyli wspomnień czar...

Także o noclegach, mapach, pogodzie, literaturze...
Zablokowany
Kolekcjoner

-#4
Posty: 251
Rejestracja: czw 31 mar, 2005

Post autor: Kolekcjoner »

ryb-ka i Sylwester
w białych Karkonoszach
listopad 2005r


To nie bajka, to prawda, ryb-ka nie dała się złapać, sama przyjechała do Jeleniej Góry porannym pociągiem z Wrocka i pośród szarego tłumu ludzi z daleka radośnie machała w moim kierunku, szybko wsiedliśmy w busika i niedługo potem szarość miasta zmianiła się w białe od śniegu pobocza mijanych wiosek. Niebawem dojechaliśmy do Karpacza gdzie czuć było tchnienie białej pory roku. Wejście na szlak z Białego Jaru w kierunku na Polanę było już prawie zimowe
Obrazek
Na szlaku szybko okazało się kto tu jest szefem - szefową i Kasia zarządziła intensywne podejście w kierunku Polany Bronka Czecha
Obrazek
Las nosił już piętno zimy, zmarznięte czapy śniegu na gałęziach nie pozwalały mieć wątpliwości kto przyszedł w Karkonoszach odwiedzić Liczyrzepę
Obrazek
Im wyżej prowadził szlak, tym góry były dla nas łaskawsze, powietrze stało się mniej ostre ustał wiatr, nawet zaświeciło słońce
Obrazek
Zimowa aura stała się wręcz dobroduszna, a nawet czuła - i oto jak czule objęła swojego ulubieńca
Obrazek
Kasia bardzo dzielnie dawała sobie radę w śniegu i praktycznie to ona dyktowała tempo marszu, choć szlak prowadził pod górę i był trochę ciężki
Obrazek
Bliżej głównego grzbietu gdzie trochę zaczęło nas mrozić kierowniczka wyjęła czapkę i okazało się, że jest tam logo forum mozolnie wyszyte przez wymienioną osobę
Obrazek
Na punkcie widokowym w miejscu gdzie nad Kotłem Wielkiego Stawu stało kiedyś schronisklo zacząłem trochę świrować - wynik widać na zdjęciu
Obrazek
Tu na grani widać pozostawione przez królową zimę ślady jej obecności
Obrazek
A tu rodzinne zdjęcie z naszywkami forumowymi coby nie było wątpliwości skąd nas tu przywiało
Obrazek
Kasia spodobała się mroźnemu Karkonoszowi i zapragnął niebogę uścisnąć, masz kobieto co chciałaś... miała być zima na szlaku, jest ryb-ka w zaspie
Obrazek
a tu pod Strzechą zakończyliśmy odwiedziny u Liczyrzepy, jeszcze toast za pomyślność, jeszcze życzenie kolejnego takiego spotkania i powrót do cywilizacji
Obrazek

a w kwestii życzeń ryb-ki to niech jej się spełni nie trzy a trzydzieści i niech zawsze będzie taka radosna jak na tym szlaku.
Obrazek
Kolekcjoner

-#4
Posty: 251
Rejestracja: czw 31 mar, 2005

Post autor: Kolekcjoner »

listopadowy zlot 05
oczami Mathela


No jak obiecałem to już się zabieram za tą relacje;)

Od razu zaznaczam, że nie mam jakiś nadzwyczajnych zdolności pisarskich, więc będzie to raczej w formie maks. skrócenej;)

Dzień pierwszy-czwartek
Przyjeżdża autobus z jeleniej:) czas znaleźć swoich współtowarzyszy.
Koło 14 odjeżdżam z Izą i Sylwestrem pks'em z krakowa.
Obrazek
O 19 wchodzimy do Kościeliskiej.
Po godzinie jesteśmy w schronisku i tam spotykamy MiG'a.


Dzień drugi-piątek
Śniadanko i o 9 ruszamy.
Rozstajemy się w dol. Tomanowej. Iza,Sylwek i Mig ida na przełęcz Tomanową, a ja postanawiam zaatakować Ciemniak ziel. szlakiem.
Szlak był nieco oblodzony w zacienionych miejscach, ale poza tym to warunki idealne:)

Obrazek
[EDIT]Widok na Kominiarski Wierch.

Obrazek
Widok na Chudą turnie i część szlaku.

o 12 docieram do czerwonego szlaku. Tam spotykam kozice (a może one spotykają mnie?). Jeszcze tylko 200m w pionie, ale uważanie na oblodzone kamienie robi się już nudne.

Obrazek
Kozice.

Obrazek
40 min później oglądam już widoki z Ciemniaka...

Obrazek
...a za 20min z Krzesanicy :D
Powrót tą samą trasą.
W schronisku spotykamy Dzikiego mul'a,kierowce dzikiego mul'a, żone kierowcy dzikiekgo mul'a i brata dzikiego mul'a (- nic nie poprzestawialem??:) ) i Dr. kidler'a

Dzień trzeci- sobota
Pobudka o 6:00 nie należy do przyjemnych, ale wszyscy z mojego pokoju wtedy wstali i nie dali mi pospać dłużej. Tym razem wyruszam inną trasą niż reszta. W dol. Kościeliskiej już tłum więc jak najszybciej docieram do szlaku na Przesłop:).Później spokojnie Ścieżką nad Reglami, aż do niebieskiego na Małołączniak.No i fotki z niebieskiego szlaku:

Obrazek
Twarda ściana.

Obrazek
Ciężki ten plecak...

Obrazek
W przerwach na podejściu trzeba coś robić (np. zdjęcia)

Obrazek
Jedyne łańcuchy Tatrach Zachodnich (inf. od MiG'a)

Obrazek
Prawie na szczycie

Obrazek
Obrazek
No i widok z Małołączniak'a

Obrazek
Ew. panorama jak ktoś woli.

Później Konradzka Kopa, Przełęcz, Hala, Zakopiec i powrót do Krakowa.
Jedno z ostatnich spostrzeżeń: co ludzie widzą w Giewoncie?? Góra jak każda inna, na dodatek taki tłum ludzi, że żadna przyjemność na nią wchodzić. Ale lepiej niech tam "wbiegają", bo reszta Tatr jest wtedy mniej zatłoczona:)
Obrazek
Kolekcjoner

-#4
Posty: 251
Rejestracja: czw 31 mar, 2005

Post autor: Kolekcjoner »

mefistofeles
Sylwester w bacówce
na Hali Górowej


Czwartek 29.12.2005
Po całonocnej podróży dotarliśmy do Korbielowa. Wyszło słoneczko i nasz pesymizm budowany padającym na potęge śniegiem ustapił całkowicie. Jeszcze w Korbielowie niemiłe zaskoczenie - nie stac nas na wypozyczenie dwóch kompletów nart - 40PLN za dobe to cena zaporowa. Decydujemy sie wypozyczyc jedną deskę snowboardową i tak objuczeni (po uprzednim sprawdzeniu deski na oslej łączce) ruszamy pod górę nartostradą wzbudzając zdziwienie narciarzy. Po godzinie Asia (poierwszy raz poważnie w górach ;) ) chce mnie zabić, ale widoki rekompensuja zmęczenie. Przed 14 docieramy na Halę Miziową. Widok na Babią - cudowny, jak z pocztówki. Posilamy się i przed 15 ruszamy w stronę Hali Górowej. Ale zaraz - którędy? Jest niby tabliczka, ale niedokonca w te stronę w którą się spodziewamy. Na szczęście pojawia się dwoje turowców, którzy zmierzaja w te samą stronę. Ruszamy więc z nimi. Piękny ubity snieg nartostady ustępuje puchowi najpierw do kolan,a potem nawet głębiej. Na szczęście jedenz turowców odciąża Asie z plecaka, więc idzie nam sie znośnie - problemem sa tylko moje wywrotki - z przyczepiona do plecaka deską nie zawsze moge się sam podnieść :). Po zachodzie Słońca docieramy w koncuna miejsce - strara bacówkę na Hali Górowej.
Jagody (jahod z forum babiogórskiego, dzięki której mogliśmy tam balować) jeszcze nie ma, dowiadujemy się jednak, ze śpimy na górze - czyli w wielkim pomieszczeniu, w którym temperatura jest zbliżona do tejna zewnątrz -aktualnie -10.
Spędzamy wieczór w kuchni,by potem przebrani pójść spać - dali nam na szczęście materace i dwie bazowe kołdry.]

Piątek 30.12.2005
Wstajemy za późno. O dziwo wyspani. Przy dziesięcistopniowym mrozie dasię jednak spać. Do tego sypiący snieg, który zasypuje ślady zniechęca nas do wyjścia na Miziową. Postanawiamy więc pojeździć an desce w puchu na naszej hali. Na pocżatku jest ciężko -co rusz się wywracamy (co jednak jest bardzo fajne w tak miękkim sniegu), potem jest trochę lepiej. Kończymy kiedysię robi ciemno. Reszta dnai standardowo - herbatka, jakies jedzonko i miła atmosfera.W między czasie docierają ludzie z krakowskiej sekcji turystykigórskiej przy AGH. Fajna ekipa, choc nie udaje sie ich zintegroawac z tymi co już są. Do tego Kuba (kubulek z forum babiogórskiego) poważnie uszkadza sobie rękę moim scyzorykiem. Wieczoremzaczynamy więtowac urodziny Jagody. Ogólnie wesoło:)

sobota 31.01.2005
Tej nocy było -15, jednak spało sie nam równie fajnie.Ranoco prawda czułem lekki katar, ale szybko mi przeszło. Za to ludzie z sekcji wymiekli. Decyduja się wracać. Kuba by został,ale musi coś zrobić z łapą (potem goprowcy powiedzą mu, ze dobrze iż nie odkażał Smirnoffem, bo byłby to grzech śmiertelny i marnotrastwonieybaczalne - lepiej to robic moczem). Asię ich ucieczka wprawia o tyle w dobry humor, ze ona jako debiutantka sobie radzi a ci, niby stare repy, odpuszczają:)
Ponieważ znowu zaspalismy, kolejny raz odpuszczamy Miziową. Tym razem śnieg nie sypie, za to wiatr wieje z siłą huraganu. Pluisem tejsytuacji jest odrobina słoneczka i widoki na Babią. Znowu więc jeździmy w puchu. Po przetarciu ścieżki udaje sie nam czasem zjechac na dół z jednym tylko zatrzymaniem, czasem nawet daje się zaszaleć i zjechac przy duzej prędkości kantem deski na puch, ale to zwykle konczy sie po jakimś czasie artystycznym przekoziołkowaniem :) Znowu konczymy jak jest ciemno.
Zaczynająsie przygotowania do imprezy. Początkowojest drętwo, ale atmosfere próbują naprawiać pozostli krakowiacy (w tym gitarzysta) oraz "stara gwardia" z Gdańska -Janek i Piotrek. Zjeżdza sie tez troche nowych ludzi. Na stół idzie Magister oraz grzane wino (wczoraj pito krupnik). Przed północą część ekipy wychodzi popalic ognisko w snieżnej dziurze. Troche fajerwerków, szampan, dowcipy o rycerzach i nowych ruskich:) Do tego cudowny spektakl ogni sztucznych w dolinie. Po wypaleniu ogniska wraamy do bacówki pośpiewac przy gitarze. Ok 4 idziemy wreszcie spać.

Niedziela 01.01.2006
Wstajemy o 10. Ta noc była najcieplejsza -całe -5,za toprzez szczeliny sypał na nas snieg. Ludzie sie zmywają, wiec i na nas pora, tymbardziej, ze nie mamy zielonego pojecia jak wydostac sie z Korbielowa. Po spakowaniu, posprzątaniu i pożegnaniu wszystkich po 12 ruszamy w drogę. Odcinekw puchu idzie nam znośnie i sporo przed 2 jestesmy na Mizowej. Wreszcie cywilizacja. Ciepła woda, w której mozna sie umyć, toaleta gdzie sie nie przymarza do deski i wogóle luksusy. Próbujemy jeździć, ale na ubitym sniegu nam to niezbyt wychodzi - po kilku bloesnych upadkach idziemy dlaje w dół. Plan jest taki, ze pojezdzimy sobie na dole czekając na busa, do którego spróbujemy się wbić wraz ekipą krakowską (4 osoby). Stety -niestety - przypadkiem zagadani na parkingu ludzie oferują sie z podwiezieniem naszej dwójki do Żywca - szybko wiec oddajemy deskę i wsiadamy do furgonetki z dwoam milczącymi panami. Za krótkie snowboardowanie bede jeszcze musiałAsi wynagrodzić, tymczasem zastanawiamy sie, czy tych dwóch panów nie ma codo nas jakiś innych planów - okazuje sie, ze jednak nie i około 17 jestesmy w Żywcu. Stąd do Bielska na pizze, do Katowic, potem na podłodze do Poznania i o 8 rano 2.01.2006 jesteśmy w Inowrocławiu.
Tak konczy się jedna z najwspanielszych przygód mojego życia :)
Obrazek
Kolekcjoner

-#4
Posty: 251
Rejestracja: czw 31 mar, 2005

Post autor: Kolekcjoner »

Meg
Sylwester w Murowańcu


Byłam w noc Sylwestrową w Murowancu na Hali Gąsienicowej . I strasznie sie zawiodłam, ja jako człowiek gór oczekiwałam klimatycznej zabawy z ludzmi którzy kochają Tatry, tym czasem bawiłam się(o ile to mozna tak nazwac) z ludzmi którzy nawet nie wiedzieli jakie góry ich otaczają, w senie nazw poszczególnych szczytów, to była totalna porazka i komercja. Jakieś panny w szpilkach w makijażu od stóp do głów okupowały łazienki w celu poprawienia swojego wyglądu- to jest ostatnia rzecz której sie tam spodziwewałam:-/takich panien jak tamte wyglądały tak, jakby je ktoś wyciagnął z jakiegoś night klubu spod "rury" w rezultacie przejechałam 630km po to aby pobawić się na jakiejś "szemranej dyskotece"w schronisku górskim... Spodziewałam się ciepłego klimatu, w małym gronie, gitarka.. Tym czsasem impreza była na 120 osób i totalny syf... W kazdym razie odradzam wszystkim ludziom gór pobytu w noc sylwestrową w Murowańcu na Hali Gąsienicowej...
Obrazek
Kolekcjoner

-#4
Posty: 251
Rejestracja: czw 31 mar, 2005

Post autor: Kolekcjoner »

Kert
Kilka godzin w styczniowych Tatrach


Góry zimą mają swój urok i warto tam zajrzeć. Kilka dni pod tatrami dobrze wpływa na człeka a jeśli jeszcze pogoda dopisuje jest zupełnie oki.
Zresztą co będę pisał zobaczcie sobie sami...
Już dolinki po wejściu są urokliwe

Obrazek

czym wyżej tym ładniej

Obrazek

Obrazek

Giewont przewijał mi się często podczas tego wyjazdu

Obrazek

Jedyna chwila gdy w ciągu tygodnia chmury zasłoniły góry

Obrazek

Przy temperaturze minus 20 potoczek i tak sobie płynął...

Obrazek

A to już odchodzące wieczorne chmurki... od następnego dnia niebo już czyste

Obrazek

cdn...

Specjalne podziękowania dla Iw i Mariusza za codzienną aktualizację na komórę danych meteo. Przy okazji : góry weryfikują na swój sposób prognozy pogody czy też stopnie zagrożenia lawinowego... i trzeba o tym pamietać. Zresztą podobno przy jedynce i dwójce jest najwięcej wypadków

Kolejna dolinka z wypadu
Obrazek

lodowe stalagmity i stalaktyty ;)

Obrazek

a to już Giewont z innej strony

Obrazek

Kominiarski z celem kolejnego wypadu

Obrazek

Spojrzenie na polską Fuji jak ją Daniel nazwał

Obrazek

i w drugą stronę

Obrazek

na dzisiaj wystarczy bo się rozbestwicie za bardzo
Obrazek
Kolekcjoner

-#4
Posty: 251
Rejestracja: czw 31 mar, 2005

Post autor: Kolekcjoner »

Dresik
"było pięknie"
Tatry-luty06


Zmoglem się i coś niecoś opisze :D W składzie dwuosobowym padł najpierw Nosal, pożniej Liliowe a nastepnie nasz cel Posrednia Turnia 8) Pozostał mały niedosyt bo była szansa na próbę podejścia a nawet zdobycia Świnicy, no ale z braku czasu nie bylo dane sprobować ( na Pośredniej byliśmy koło 13, czyli około 6 godzin z Kużnic + Nosal, aczkolwiek najpózniej o 17 musieliśmy być w Kużnicacha przed 20 w Katosach). Może nastepnym razem. Warunki były wyśminite. Poprostu idealne. Co tu wiecej pisać popatrzcie sami 8) (sory za ta ilość fotek ale to i tak z 1/10 tego co napstrykałem :D )

Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek


Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek



Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek



Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek



Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek


Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek


PS. Nie mając praw do ukazania wizerunku Cygana pominąłem jego fotki, a ma ich nie mało :wink:
Obrazek
Kolekcjoner

-#4
Posty: 251
Rejestracja: czw 31 mar, 2005

Post autor: Kolekcjoner »

Iwona
Tydzień z widokiem na Halę
luty 06


Samotne wędrowanie...
Postanowiłam przyjechać w Tatry ciut wcześniej przed kursem, by móc pobyć sam na sam z myślami, marzeniami, pasją…Lawinowa IV nie pozwoliła mi wybrać się na grań Zachodnich (dziewiczych dla mnie), więc postanowiłam odwiedzić równie piękną Dol. Kościeliską. Prosto z pociągu dotarłam do Kir i powolutku przemieszczałam się w zimowej szacie ku Ornakowi. Tam, zrzuciwszy ciężki plecak, postanowiłam wybrać się do Mylnej (nigdy wcześniej tam nie byłam). Płatki śniegu wirowały dookoła trochę mnie przygnębiając (martwiłam się o warunki na kurs) Po dotarciu do wejścia do jaskini…znajome widoczki z pocztówek. Czołówka na głowę i….pierwsze kółeczko …co jest? Mylna zaraz od samego początku? Co to będzie później? Hmmm… Wejście w ciemny korytarz i…pierwsze mocniejsze bicie serca….a to tylko odbicie światła w nacieku wodnym. Ta bujna wyobraźnia to zasługa wcześniej przeczytanych postów naszych panów-żartownisiów. Ruszam dalej z duszą na ramieniu…wąskie przejścia, zatęchły zapach, szukanie dalszej drogi…brrr, niezbyt to ciekawe. Tylko te cudne nacieki lodowe rekompensują mi chwile „strachu” Wreszcie na ścianach pojawiają się migoczące skarby-brylanty malowane mrozem….Świeży powiew mroźnego powietrza i głosy ludzkie…pchające się pod prąd u wylotu jaskini. Zdecydowanie wolę Tatarki naziemnie.
Dla odmiany postanawiam odwiedzić Smreczyński Staw. Cisza, błoga cisza….las i droga …tylko moja….Nad stawem znowu nie jestem sama…ktoś postawił bałwanka…szczęściarz…całe dnie może się wpatrywać na okoliczne szczyty.
W wieloosobowym pokoju śpię zupełnie sama. Rano robię pierwsze fotki z okna pokoju, pakuję się i wyruszam do Zakopanego na spotkanie przyjaciół…

Obrazek
No to do dzieła...
Pierwszy ranek w Betlejemce...o dziwo słoneczko za oknem. Zaczynamy kurs od treningu na schodach, budząc obawy o wytrzymałość obiektu u kierownika Słamy :P Do głów wspinaczkowych laików wpada coraz więcej nowych informacji....zaczynamy czuć więzi z tematem:
Obrazek
Najwyższy czas pobawić się w terenie. Na hasło: "kto pierwszy toruje drogę w kopnym śniegu?"...wszyscy nagle wykazują zainteresowanie niebem i górkami :P Na szczęście miejsce ćwiczeń okazuje się być niedaleko Betlejemki, kawałek za stacją meteo :D więc nasz Dorek dzielnie toruje całą drogę.Nataszka od razu zgłasza się ochoczo do roli ofiary (uffff ;) ) ...no i zaczynamy symulację wpadania do szczelin
Obrazek
Adalek zakładający stanowisko z szabli śnieżnej podczas ratowania Nataszki.Fota poniżej to obraz pełnego sukcesu akcji
Obrazek
Czas mija nam bardzo szybko na kolejnych próbach,zakładaniu różnych stanowisk,zamianie ról...Monika cierpliwie przekazuje i demonstruje nam kolejne porcje wiedzy. Kiedy przyszła kolej na mój skok w śnieżną przepaść...brrr...ale raz kozie śmierć. Udało się,wiszę sobie elegancko...moje życie w rękach ;) tak drobnych ludzików jak Natali i Adalek :D ...Murowaniec na wprost mnie...tylko patrzeć jak ktoś TOPR wezwie :P ...ludziska(wycieczki) chodzą sobie...a ja wiszę i udaję "zielarza" ;) Na mnie wypadło im przećwiczyć wyciąganie metodą Flaszencugu :P ....kurcze..ta lina mogłaby ciut mniej trzeszczeć :P
Na sam koniec ćwiczymy prusikowanie -na to najbardziej czekałam. Podobało mi się :D
Obrazek
Po powrocie do "domku" zasłużony obiadek i kilka słów wykładu ;)

Wycieczka na taternicki wierzchołek Świnicy...słowa są tu zbędne...

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

...a dookoła tylko biel...
Za oknem morza mgieł otulają szczelnie całe Tatry. Nie chce się wstawać z ciepłego łóżeczka, mimo iż od godziny ktoś nieustannie tupta nam nad uchem i skrzypi drzwiami, wprowadzając elementy horroru do błogiego porannego stanu rozleniwienia….Kolejny raz uprzedzam mój budzik…wstaję pierwsza, odruchowo sięgam po ręcznik i kubki na herbatę. W drodze do łazienki nastawiam duży starodawny czajnik wody na gaz…tak robią tu wszyscy. Szybkie mycie w zabójczo lodowatej wodzie, powrót na górę, szykuję śniadanie dla reszty naszej zaspanej ekipy, która jeszcze błogo przeciąga się w śpiworach.
Wyruszamy w mleczną krainę. Mijane trasery pokazują się bez końca.Cisza…błoga cisza…nawet kolejka na Kasprowy dziś nie jeździ. Boją się pewnie,że zabłądzi i na Karczmisku wyląduje :P Ścieżka turystyczna na szczyt jest skutecznie zawiana…nie kochamy kopnego śniegu…cichcem przemykamy się po nartostradzie…Im wyżej,tym bardziej wieje…brrrr…zima wyraźnie chce nas tulić w swe ramiona. Chcąc uniknąć konfrontacji z jakimś służbistą, schodzimy potulnie poza kolorowo oznaczoną trasę i wychodzimy grzecznie wprost na Kasprowym. W tych warunkach tylko ciepła herbatka jest wskazana. W środku przybywa ludzi…zdezorientowani nie wiedzą czy jechać w mleczną przepaść, czy też czekać na polepszenie pogody. Kolejka na Gąsienicową dziś już nie ruszy. Z Kuźnic docierają natomiast kolejne porcje „białego szaleństwa”. Najbardziej efektownie wygląda gromadka dzieciaczków może 5-6 letnich, których kaski są nieproporcjonalnie wielkie do reszty ciała.
Pokrzepieni gorącym napojem zaczynamy dupozjazdy połączone z nauką hamowania czekanem. Na plecach idzie nieźle, gorsza sprawa, gdy się jedzie głową w dół…tu już trzeba się skupić. Szkoda,że śnieg nie jest jeszcze wystarczająco ubity…nie można nabierać właściwych prędkości. Rozbawieni docieramy pod dolną stację kolejki i grzecznie przemieszczamy się znajomym, traserowym szlakiem.
Po południu idziemy kopać jamkę śnieżną….a w zasadzie komnatę śnieżną. Ukochana kosodrzewina skutecznie nam to utrudnia…nie poddajemy się i …dokopujemy się do skarbu…ławeczki za Betlejemką. Naiwnie myślałam, że kopanie takiego zimowego schronu to betka…..jednak człowiek faktycznie uczy się całe życie….

kolejny dzień spełniony...
Obrazek
kopiemy wejście dla dam... :P
Obrazek
....i panów
Obrazek
...by suma sumarum i tak się połączyć ;)
Obrazek
...odbiór budowlany kierowniczki i ostatnie uwagi...
Obrazek

Zapraszamy na lody…

Przez dwa dni kursu chodziliśmy ścieżką zimową pod Kościelcami, przemierzaliśmy Czarny Staw i kierowaliśmy się w okolice Zmarzłego, by ćwiczyć tam wspinaczkę w lodzie, prusikowanie, uczyliśmy się także zakładać stanowiska w śniegu, asekurować się przez ciało itp. Najgorszy był dzień, gdy pogoda nas nie rozpieszczała. Mimo iż przed nami wyszły już dwie grupy …ślady po nich były tylko pobożnym życzeniem. Trzeba było brodzić i na nowo torować przejście. Lodowaty wiatr siekł po polikach..ale warto było. Z tego zadymkowego dnia mam tylko jedną fotę…
Kiedy było bardzo zimno, a zajęta lina nie pozwoliła na wspinanie, niektórzy robili testy trwałości pokrywy śnieżnej….bez skutku próbowali się dokopać do gruntu.
Oczywiście przetestowaliśmy też piepsy…wzbudzając salwy śmiechu i „agresji” u wimaginowanych delikwentów podlawinowych.
Gdy my uparcie ćwiczyliśmy, pogoda zaczęła się klarować, dając nam w nagrodę możliwość nacieszyć oczy Granatami, Kościelcami, Orlą…Szlaki dookoła były ciągle dziewicze…

małe lody...
Obrazek
..i trochę większe...
Obrazek
ja nikogo się nie boję...choćby niedźwiedź... :D
Obrazek
..jak wpadnę do Chin to mnie ratujcie..
Obrazek

testy lawinowe
ObrazekObrazekObrazek
przed.................................w trakcie........................po

Wycieczka na Zadni Granat...tu też nic mówić nie trzeba...

ObrazekObrazekObrazek

ObrazekObrazekObrazek
ObrazekObrazekObrazekObrazek

Kilka słów podsumowania...
Kurs spełnił moje oczekiwania...warto było, choć zdaję sobie doskonale sprawę,że tylko praktyka czyni mistrza. Załapałam kolejego bakcyla- poszerzenie wiedzy zdobytej w szerokim tego słowa znaczeniu. Dziękuję serdecznie Wszystkim z którymi byłam,których poznałam. Nie zapomnę porannego skrzypienia drzwi i podłogi...lodowatej wody w łazience, a przede wszystkim wieczornych rozmów przy stole i w Murowańcu, rozmów, które nie zostały dokończone...ale nic to...życie przed nami. Były też i momenty zaskakujące, przygnębiające...ale szczere. Wybaczcie moje uszczypliwości....czasem byłam faktycznie nieznośna ;)
...i tym optymistycznym akcentem...kończy się nasz wspólny, zimowy kurs turystyki wysokogórskiej....
Jeśli będziecie szukać dobrego instruktora to polecam właśnie Monikę Niedbalską ..kobitkę z którą można w górach konie kraść :)
Obrazek
Kolekcjoner

-#4
Posty: 251
Rejestracja: czw 31 mar, 2005

Post autor: Kolekcjoner »

Uszba
Zima na Hali
Tatry-luty 06


Mont Blanc.

Ostatnie metry do szczytu. Nad nami granatowe niebo a krystaliczne powietrze drzy od rytmicznych uderzen czekana.Ciezki oddech. Jeszcze chwila i osiagamy najwyzszy szczyt Europy. Zmeczone ale szczesliwe obejmujemy się radosnie. Nie wiem dlaczego ale w uszach slysze IX symfonie Beethovena. Ostatnia czesc – ode do radosci.


Nie bylysmy nigdy na Mont Blanc. To wszystko wymyslone. To nasza wizja, która zrodzila się w Slaskim Domu pewnego sierpniowego popoludnia.
Siedzialysmy w jadalni przy oknie filujac w kierunku Wielickich Granatow a Maestro znudzony przezuwal jakiegos batonika. Wtedy powiedzialysmy mu o tym. Maestro nie przestajac zuc wycedzil miedzy zebami:
Bylyscie kiedys w gorach zima?
Patrze na te Granaty ale widze Basie tamtego maja na zboczu Ornaku. Laci z 60 m po placie. Bezradna, bezbronna. Nie ma czekana a raki w plecaku. A nawet gdyby miala wtedy czekan i tak by jej nie pomogl. Przeciez nie wiedziala co z nim zrobic. Na szczescie w dole były kosowki. Pare sincow i po strachu. Jeszcze kilka innych obrazow z tamtego maja przelatuje mi przed oczyma zanim znow zobacze Wielickie Granaty.
Wlasciwie nie – odpowiadam. Reszte przemilczam.

25 lutego 06

Wreszcie nadszedl ten dlugo oczekiwany dzien. Wtedy, w sierpniu, zapadla decyzja. Spotykamy się z Maestrem w lutym aby przygotowal nas do wyprawy na Mont Blanc.

Basia przyjezdza z Würzburga w piątek rano. Kompletujemy sprzet. Pakujemy plecaki. Prawdziwa ceremonia i jakze rozkoszna. Moja rodzina skupia się wokół nas i doradza co powinnysmy jeszcze ze soba zabrac. Mamy wrazenie ze wyjezdzamy gdzies bardzo daleko, dalej niż tylko do Zakopanego.
Odpalam samochod o 4.30 w sobote.
Jedzie mi się fantastycznie. O 8.00 mijam zaspana Prage, rzucam spojrzenie na Weltawe i mkne do Brna. Basia przez cala droge się uczy do koncowych egzaminow, które rozpoczna się za trzy tygodnie. Cieszyn, Wadowice, Naprawa i jestem już prawie w domu. Na Banskiej. Jest godz. 15 kiedy otwieram drzwi od chaty.


26 lutego 06

Rano w niedziele odwiedzamy przyjaciol na Banskiej i chwilke po przywitaniu, zegnamy się znowu. Za chwile wyruszymy do Murowanca.
Obladowane do ostatecznosci czlapiemy przez Uplaz na Hale. Już spostrzegamy pierwszy roznice miedzy latem a zima w turystyce – ladunek na plecach. Czekan, raki i zimowe ciuchy waza swoje. Do tego dojdzie pozniej lopata, sonda i kask.
Ja oczywiście gramole mojego Canona i klne w duchu ze nie wzielam malutkiego aparatu, który zawsze mialabym pod reka.. Zemsci się to pozniej, kiedy w zabawnych lub ciekawych sytuacjach nie będę mogla zrobic fotografii, bo nie będzie po prostu czasu na to a czasem nawet mozliwosci aby zdjac plecak i wytaszczyc moja lustrzanke.
W Murowancu pusto. Najwyzej trzy zespoly taternickie operuja obecnie w okolicy. Turystow nie widze w ogole.

27 lutego 06

O 8.00 zjedzie do nas z Kasprowego Maestro. Wiemy ze on lubi kiedy jestesmy punktualnie przygotowane do wyjscia. I tu pojawia się pierwszy problem. Kuchnia w Murowancu otwiera dopiero wlasnie o osmej. Mamy troche swojego zarcia ale nie bylysmy w stanie wziąć jedzenia na piec dni. Pani recepcjonistka rozumie nasz problem. i pomaga nam zalatwic cos w kuchni przed osma
Wreszcie widzimy znajoma sylwetke w drzwiach.

Rozpoczynamy „narade wojenna” w naszym pokoju.

Obrazek

.Maestro sprawdza nasze wyposazenie i dorzuca nam po kasku, lopacie i sondzie lawinowej. Otrzymujemy również detektory lawinowe, tzw. pipsy. Będą nam towarzyszyc przez nastepne piec dni. Maestro objasnia zasady funkcjonowania detektorow i bardzo predko rozumiemy ze jest to wynalazek, który warto mieć przy sobie. Do spolki z sonda i lopata a także przy zachowaniu odpowiednich odleglosci przy przechodzeniu przez teren zagrozony lawina mogą być szansa na uratowanie zycia.
Wkrotce opuszczamy schronisko i udajemy się na „miejsce treningowe”. Wybieramy sobie stok tuz pod progiem Zmarzlego Stawu.

Obrazek

Plecaki zostawiamy w jamie pod skalami i wychodzimy na stromy stok po to by za chwile zjezdzac z niego w roznych dziwnych pozycjach i po nabraniu szybkosci wyhamowac czekanem. Najtrudniej przychodzi nam zjezdzanie glowa w dol na plecach. Manewr polega na tym , ze podczas „lotu” należy obrocic się na brzuch a nastepnie wbijajac czekan w snieg obrocic się o 180 stopni, nogami w dol. Baska wbija sobie czekan w udo, spodnie zieja gigantyczna dziura. Ja koziolkuje w powietrzu, wzbijajac tumany snieznego puchu, którym się o malo co nie dlawie. Zjezdzam i podchodze, zjezdzam i podchodze…Patrze na Maestra z nadzieja ale on tylko kreci glowa. Jest niezadowolony. To jeszcze nie to, jeszcze nie tak. Chwila odpoczynku i dalej. I znowu – na plecach, na brzuchu, glowa w dol. W koncu dosc tego.. Snieg mam nawet pod stanikiem. Ale Maestro tylko kreci glowa. Buntuje się i zapowiadam ze dzis nie zjade już ani razu. Jestem glodna i chce mi się palic. Dopinam swego. Przenosimy się nad Zmarzly Staw aby potrenowac się w chodzeniu w rakach po lodzie. Niestety, oblodzone miejsca, sluzace do treningu, trzeba najpierw odsniezyc. Patrze z satysfakcja na Maestra, przegryzajac Prince Polo.
Na takich i tym podobnych zabawach minal nasz pierwszy dzien. Gruba powloka chmur zaczynala pekac, kiedy wloklysmy się przez zamarzniety staw w kierunku schroniska..
Obrazek
Pojawily się skrawki tatrzanskiego blekitu.


28 lutego 06

Punktualnie o osmej maszerujemy w ulewie slonecznych promieni w kieruku Czarnego Stawu. Mijamy miejsce naszej wczorajszej” katorgi, trawersujemy strome zbocze nad Zmarzlym Stawem w kierunku zawratu. Snieg jest gleboki i choc wczoraj wchodzil tam jakis chlopak , wiatr i snieg już dawno zatarl jego slady. A wiec trzeba przecierac. Na stromym trawersie nad stawem dostaje stracha. Odwyklam przez te pare miesiecy od stromizny a biala przestrzen pode mna az zaprasza do lotu. W glebi ducha klne na Maestra, który gdzies zniknal pozostawiajac mnie, sierotke, na pastwe gorskich zywiolow. Staram się isc dokladnie sladami Baski i zbytnia ostroznosc polaczona z histerycznym strachem powoduje ze faktycznie trace rownowage i…lece. Gdzies tam, z gory slysze, jak Maestro pyta Baske najpokojniejszym w swiecie glosem: no co tam? Poleciala?
Jak się okazuje, w takim glebokim sniegu nie leci się od razu 200 m w dol, zreszta tam było najwyzej 20 . Ale skad ja moglam o tym wiedziec? Zatrzymalam się jakies trzy metry nizej. Wygramoliwszy się ponownie do „sciezki”, już uspokojona pelzam w starym Zawracie. Zachowujemy bezpieczne odleglosci bo wczoraj hulaly w nim deski sniezne. Dzis jest nieco spokojniej. W nocy scisnal mroz. Po dlugiej ( moim zdaniem) meczarni stajemy na Zawracie. Po wyjsciu z ciemnego zlebu slonce nas oslepia a wiatr uniemozliwia mi mojego tradycyjnego papieroska.
Lopatami wykopujemy sobie jamke pod grania w kierunku Malego Koziego

Obrazek

i kazdy z nas oddaje się swoim ulubionym zajeciom .
Ja przepalam a Maestro delektuje się zamarznietym soczkiem.

Obrazek

Spod Walentkowego zeszla sporych rozmiarow deska.

Obrazek

Widok z naszej „ jamki” na gran Hrubego.

Obrazek

A w tym kierunku zaraz się udamy.

Obrazek

Wiazemy się lina i idziemy w na Maly Kozi.Baska rozkoszuje się przestrzenia a ja polykam swe zajecze serce. Co chwila zapadam się gdzies midzy skalami w gleboki snieg, raki zgrzytaja po kamieniach. Wyobraznia pracuje. Wydaje mi się ze zaraz polecimy albo z nawisem na polnoc albo z masa sniegu na poludnie. Och, żeby można było ten strach tak po prostu odrzucic od siebie. Jak wypalonego peta. Gdzies spod sniegu wystaje kawalek lancucha. Chwytam się go ale Maestro kreci glowa. Zawiedziona puszczam lsncuch i gramole się dalej. Zagladamy w Honoratke i oznajmiam ze dla mnie to koniec podrozy. Nie ma takiej sily, która by mnie do tego zmusila. Zawracamy. Po drodze wpadam do jakiejs dziury i nie mam sily sama z niej wylezc. Wyciagam reke do Maestra ale on się odwraca i idzie dalej. Mam ochote wbic mu czekan w plecy.
W drodze powrotnej Baska probuje swojego pierwszego dupozjazdu, ostroznie, czekan pod reka, na wszelki wypadek. Wraz z Maestrem sa szybko na dole. Ja zostaje sama i pelna poczucia winy wloke się w dol.

Cdn.

1 marca 06

Wlasciwie to dzis w planie było srodkowe zebro Granatow ale po moim nieudanym wczorajszym dniu sama proszę o zmiane planow. Decydujemy się na Zolta turnie, po czym grania do Zoltego Zlebu i nim w dol. Pogoda jest piekna i znow pomykamy nad Staw.

Obrazek

Po drodze spotykamy znajomych już taternikow którzy wczoraj wchodzili na Klisia a dzis wlasnie na zebro. Rozmawiamy jeszcze chwile o akcji ratowniczej na 100 tce, po czym rozchodzimy się. Mijamy slynna wysepke i mam chec ja sfotografowac ale niestety, nie ma czasu na tak skomplikowany zabieg jak wyjecie aparatu z plecaka. Zolta Turnia zaprasza snieznymi polami i zlebikami.

Obrazek

Zaczyna się mozolne przebijanie w kopnym sniegu, zapadanie miedzy kamienie i w kosowke. Zanim zacznie się podejscie – mam już wszystkiego dosc. Mysle o Majorce i palmach. Pokonujemy kilkaset metrow stromego podejscia bez odpoczynku.Przystajemy dopiero tuz pod szczytem, zamieniajac kijki na czekany. Jestem wykonczona.

Obrazek

W duchu przeklinam zimowa turystyke wysokogorska. Ogladam się za siebie i… mimo wszystko urzeka mnie ten widok.

Obrazek

Niepokoj wywoluja tylko chmury nadciagajace od poludnia. Zanim wypije herbate widocznosc zmniejszy się prawie do zera a w twarz wbijaja się igielki lodu pedzone huraganowym wiatrem. Robi się bardzo zimno i Baska narzeka na duzy palec u nogi. Cos z nim nie tak. Zal mi Maestra. Tak to jest jak się z babami chodzi. No, może nie ze wszystkimi ale z takimi jak my – to na pewno. Trzydziesci metrow pod szczytem robi się ciemno jak o zmroku. Przerazliwe zimno dokucza a wiatr podrywa niewielkie deski sniezne. Jestesmy zmeczone i decydujemy się na wycof. Schodzimy nieco nizej w polnocnym kierunku i stamtad snieznymi polami pojedynczo w dol. Zrobilo się troche lawiniasto ale bez niespodzianek docieramy do stawu. Szkoda. W milczeniu wracamy na Hale a wizja Mont Blanc blednie coraz bardziej.

2 marca 06
Wczoraj pojawila się w schronisku 10 –cio osobowa grupa Frncuzow. Wniesli nieco zycia do wymarlego schroniska. Dziewieciu mezczyzn o sredniej wieku – 50 – i jedna mloda kobieta. Sa już od kilku dni w drodze na skitourach. Sa swietnie wyposazeni, każdy z uczestnikow ma sprzet lawinowy , tryskaja radoscia i humorem i zdaja się nie mieć zadnych problemow a …jednak. Patrza z zazdroscia jak palaszujemy kolacje i kiedy Basia odbiera z okienka barszczyk, dwoch mezczyzn napada ja i usiluja się dowiedziec jak to się nazywa w menu. Po prostu nie potrafia sobie niczego zamowic . No coz – brak znajomosci jezykow obcych…he he.Ktorys z nich na pewno zna chociaz troche niemiecki – mysle sobie – wiec może ich zagadam i im nieco pomoge. Ale przesiaknieta od trzech dni mentalnoscia Maestra – rezygnuje. Niech radza sobie sami. Najstarszy z nich wyciaga komorke i laczy się z jakims polskim znajomym we Francji po czym na zywca tlumacza karte dan. Turlamy się z Baska ze smiechu.
Dzis mamy dzien wolny. Analizujemy nasze „osiagniecia” w ostatnich trzech dniach i otrzymujemy wynik negatywny. Dwa wyjscia – dwa wycofy. Nadal boimy się sniegu i nie potrafimy wlasciewie ocenic sytuacji lawinowej . Nadal nie jestesmy pewne czy tu cos wyjedzie a tam na pewno nie. Ale czy można mieć taka pewnosc?
Z kondycja nienajgorzej ale daleko jeszcze do idealu. Brakuje nam także wytrwalosci, za szybko się poddajemy. Czujemy instynktownie ze jeszcze lata zimowych wedrowek przed nami aby nabrac wiecej pewnosci i doswiadczenia.

Po sniadaniu okazuje się prawa stopa Basi nie pasuje już do buta. Palec jest sino – czerwony i opuchniety. Odmrozenie. Wyganiam Baske do Toprowki ale ona za żadne skarby nie chce tam pojsc. Boi się ze nie będzie mogla jutro nigdzie pojsc a jutro wlasnie jedna z najpiekniejszych tras przed nami. Gran Sieczki na Swinice. Przypominamy sobie co robil Maestro z odmrozonym paluchem na Manaslu i tak tez robi Basia.

Obrazek

Paluszek raz do zimnej wody a raz do goracej i tak na zmiane….

W koncu udaje nam się wcisnac stope Basi do buta i idziemy do Koziej Dolinki. Dzien spedzamy na ponownym cwiczeniu hamowania czekanem, chodzeniu w rakach po oblodzonych stromizach. Przypominamy sobie wszystkie wskazowki Maestra i pilnie cwiczymy. Poszukujemy się wzajemnie pod sniegiem za pomoca detektora. Od czasu do czasu wylegujemy się w sloncu na zmrozonym sniegu, nikt nas nie pogania, nie „zrzedzi” za uszami ( Maestro wybacz! Kochamy Cie ale jeden dzien bez Ciebie dobrze nam robi! )
Powietrze jest krystalicznie przejrzyste, w uszach dzwoni cisza. Kozi wierch pochyla się nad nami swymi mrocznymi, polnocnymi zerwami. Wokół biala pustynia. Ach zycie! Moglybysmy tak cala wiecznosc. Moja praca i egzaminy Baski rozplywaja się w promieniach slonca i nikna gdzies za horyzontem. Nie ma tu nikogo. Jestesmy tylko my i gory. Chloniemy je naboznie calym jestestwem

Obrazek

Po poludniu schodzimy do Kuznic. Dzisiejsza noc spedzimy na Banskiej aby jutro rano spotkac się z Maestrem na Kasprowym.

Obrazek

3 marca 06

Jeszcze przed switem wylazimy z cieplutkich spiworkow i jak zwykle odbywa się rytual. Basia robi kawe a ja cos do zarcia. Basie wynosi brudna wode a ja przynosze czysta. Podzielone role i tak już od lat. Bez zbednych slow. Dowalamy do pieca, by ciepelko nas przywitalo po powrocie i jedziemy do Zakopanego. Pierwsza kolejka wyjezdzamy na Kasprowy. Zastanawia nas dleczego nie sprzedaja narciarzom calodziennych biletow w tym dniu? Cos się dzieje na gorze ale jeszcze nie wiemy o co chodzi. Pogoda jest sloneczna ale jakas taka…dziwna. Nad grania unosza się biale, tanczace zjawy. Zaczynam się domyslac a wyjscie na zewnatrz stacji potwierdza moje domysly. Wiatr wpycha mnie spowrotem do budynku. O cholera – mysle, niedobrze.
Zaczepia mnie jakis narciarz i pyta, dokad się wybieramy. Na Swinice – odpowiadam – ale on mi nie wierzy. Ja sama zaczynam również watpic.
Przyjezdza Maestro i wychodzimy ze stacji. Na grani zaczyna się prawdziwe pieklo.

Obrazek

Nie slyszymy się nawzajem, wokół hulaja teczowe tumany igielek lodu podrywane przez podmuchy powietrza do diabelskiego tanca. Wiatr wygrywa na ostrzach naszych czekanow najdziwniejsze symfonie przy akompaniamencie przeroznych jekow, postekiwan i gwizdow. W niektórych miejscach wicher szoruje i poleruje gran wyrzynajac na niej bajeczne wzory. Nad tym calym spektaklem czuwa slonce, zamieniajac igielki lodu w teczowa gaze.

Obrazek

Boze, gdzie my jestesmy?

Godzine drogi od Kasprowego – ironizuje sobie Maestro.

Czy na tym cholernym Mont Blancu tez tak będzie? pytam dlawiac się wiatrem

Tego Maestro nie wie, ale przyznaje ze bedac już z dziesiec razy na nim nigdy jeszcze nie miał takiej szatanskiej pogody.

Od Swinickiej Przeleczy wiatr się wzmaga, co można by uznac za nieprawdopodobne. A jednak. W odslonietych miejscach wbijamy czekany i trzymajac się ich kurczowo przeczekujemy fale uderzeniowa. Czasami nie ma ona konca. Maestro spoglada na nas pytajaco ale – nie! – dzisiaj nie będzie wycofu! Baska wyglada troche niemrawo, buzia koloru buraczkowego, rzesy i brwi zupelnie oszronione. Jakas bajkowa wrozka…ale w oczach, jedynym widocznym elemencie twarzy widac usmiech.
Teren jest fantastyczny. Mamy gleboki snieg, gdzie możemy wystawic na probe nasza kondycje, mamy spore wypolerowane powierzchnie stromego lodu, gdzie Maestro uwaznym wzrokiem sprawdza nasze techniki podchodzenia w rakach. Mamy skaly do wspinaczki.

Obrazek

Choc do pewnego momentu poruszamy się po trasie turystycznej, nie potrafimy rozpoznac, gdzie jestesmy. Zima wszystko wyglada inaczej. Mimo ze mam gogle, zaparowuja się one i od czasu do czasu musze je zdjac. Zalzawionymi oczami spogladam w strone zachodnich, które zdaja się nic nie wiedziec o piekle które się tu rozpetalo i jawia sie oaza spokoju w swej kremowej bieli . Ale ja wiem, ze to nieprawda. Tam jest to samo.
Maestro sprawdza nasza kondycje psychiczna i pyta czy chcemy isc dalej. Pytanie!!! Oczywiście ze idziemy. Dzisiaj wycofu nie będzie!
Jeszcze troche w bardzo urozmaiconym terenie i stajemy na drugim, wylaczonym z ruchu turystycznego, wierzcholku Swinicy.

Obrazek

Coz powiedziec…radosc była wielka i niejako zadoscuczynienie za nasze a raczej moje poprzednie niepowodzenia. Powrocila wiara w siebie…może jednak nie jestesmy az takie cieniasy. Warunki były trudne ale udalo się. Pomimo szalejacej zawieruchy odczuwam wewnetrzny spokoj i uczucie szczescia napelnia mnie po same odmarzniete uszy.



Amberg 7 marca 06

Topnieja resztki sniegu a galezie na drzewach pecznieja i budza się do zycia. Idziemy z Basia na spacer, rozkoszujac się lagodnym powietrzem. Idzie wiosna. Nie rozmawiamy o Tatrach.
Palec Basi powoli się leczy a mój lewy, odmrozony policzek straszy brzydkim, brazowym platem skory. Lekarz powiedzial mi, ze pozostanie niewielka blizna, która będzie się ozywiac podczas opalenizny bądź silnego mrozu.

Pocalunek tatrzanskiego wiatru będzie mi od teraz zawsze towarzyszyl i przypominal o zimie na Hali.
Obrazek[/b]
Kolekcjoner

-#4
Posty: 251
Rejestracja: czw 31 mar, 2005

Post autor: Kolekcjoner »

tomtom
Bieszczady 13-17 luty 06


Dzień 1

Rawki. Zaśnieżoną drogą dochodzimy do szlaku i wchodzimy w las. Korzystając z uprzejmości weekendowych poprzedników, którzy zostawili nieco tylko przysypany ślad, raźno zasuwamy do góry. Tomek wysuwa się do przodu, nadając ostre tempo. Wlokę się za nim, poprawiając co chwila świeżo nabyte elementy wyposażenia. Las wokół wygląda niemożebnie ślicznie, więc głowa chodzi mi naokoło, obracam się też czasem w zadumie, czy aby Zbyszek Wach byłby zadowolony z naszego przecierania. Skutek tych działań jest oczywisty: w trakcie podziwiania zasypanej buczyny połączonego z poprawianiem plecaka wpieprzam się na drzewo. Robimy postoje na okoliczność działalności fotograficznej, w trakcie drugiego dogania nas nieco zziajane młode dziewczę i raźno zabiera się za wyrastające nad nami pagóry. Nie płaczemy z tego powodu, gdyż ślad staje się coraz bardziej wczorajszy, śniegu też jakby coraz więcej. Tempo marszu spada znacząco, prowadzącemu dziewczęciu zdecydowanie przydałby się krótki kurs u Ramiego. Po chwili w ciszę prastarej puszczy wdzierają się odgłosy dwóch kolejnych osobników płci żeńskiej. “Muszą gdzieś tu mieć swoje gniazdo”, pomyślał Stirlitz, a my za nim. Poszerzony do czterech sztuk peleton na kolejnym podejściu zlikwidował dobrze zapowiadającą się ucieczkę, a zaraz potem dołączył do nas cenny – jak się później okazało – nabytek w postaci kolegi Cezarego, znanego również jako Cebrzyk. Na dobry początek posłaliśmy go do awangardy a konto naszego torowania w dolnych partiach, a sami zajęliśmy się dysputą na tematy różne z trzema ambitnymi kumoszkami z Windsoru. Niestety ślady wszelkiej działalności ludzkiej definitywnie szlag trafił na polance wieńczącej długie ramię, którym Wielka Rawka opada w stronę Ustrzyk. Końcowy odcinek lasu był wręcz koszmarny, miejscami szło się w zaspie dwumetrowej wysokości, w narastającej stromiźnie, a potem było jeszcze ciekawiej – karłowata buczyna przykryta masami luźnego śniegu najbardziej dała w kość ambitnie torującemu ten fragment Tomkowi. Szczytowa połonina na szczęście była solidnie wywiana, u góry piździło jak zwykle bardzo solidnie, więc szybkim krokiem zwialiśmy w stronę Małej Rawki i do bacówki. Widoki takie sobie, z wyjątkiem zasuwającego skroś grzbietu zająca wielkiego jak sarna i landszaftów na Wyżniańskiej.

Dzień 2

Bereżki – Przysłup Caryński - Połonina Caryńska – Ustrzyki

Człapiemy szosą w dół, po czym skręcamy w stronę Koliby. Powyżej schroniska ślad robi się mocno wczorajszy, więc drepczę bez pośpiechu, kontemplując krajobrazy – ta okolica jest moją ulubioną w Bieszczadach. Z polanek odsłania się widok na byłe Caryńskie w dole, za plecami Magura Stuposiańska, wokół coś na kształt ogrodu, jakieś krzaczki, choinki, jałowce, duperelki, wszystko jak jesienią, tylko białe i błota nie uświadczysz. Pod zboczem połoniny ślad definitywnie się kończy; Tomkowi definitywnie wysiadają nadwerężone wczorajszym torowaniem cztery głowy, więc wraca nazad ku schronisku, a ja kieruję się do góry. Słaby pomysł. Wiatru zero, plus dwa dni świeżego opadu, plus parszywe trawniki, plus zero tyczek, śladu czy innego szajsu za wyjątkiem smętnej tablicy lawinowej zmieniają sympatyczny spacerek w koszmarek. Brnę do góry, co chwila zapadając się po pas albo i lepiej w mieszaninę z niczym niezwiązanego śniegu, jakichś krzaczorów i kęp trawy, w końcu docieram na szczyt. Widoczność taka sobie, nic nie przewiane, śladów ludzi i Yeti nie stwierdzono. Mając w pamięci świeżo ogłoszoną trójkę tak genialnie kieruję się po formacjach wypukłych, że przecinam skroś jedyną w całej okolicy formację wklęsłą, kurwiąc przy tym niemiłosiernie na wzmiankowane zapadanie, nie wzięcie rakiet, etc. Pod ostatnim wzniesieniem Caryńskiej, upstrzonym bardzo sexi nawisikami spotykam parę burżujów na skiturach, cokolwiek zdziwionych moją bytnością tudzież ubawionych przyjętym sposobem poruszania się. Stojąc po cycki w śniegu robię poglądową fotę pt. “dlaczego narty są lepsze od butów” i wlokę się do lasu. Kawałek zajmujący jesienią góra czterdzieści minut przeszedłem/przepełzłem w godzinę pięćdziesiąt. Skonstatowawszy ten fakt, zmywam się w dół.

Dzień 3

Szeroki Wierch

Tomek wrzucił na luz i poszedł spacerkiem do Wołosatego. Mnie w udziale przypadło przyatakowanie czerwonego szlaku przez Szeroki do Przełączki pod Tarnicą i samą Tarnicę. W lesie idzie się ekstra – nieco przetarte, wczorajsze ślady nart, żyć nie umierać. Po drodze standard – drzewa, polanki, wiata, jeno widoków mało. Do pierwszej tyczki ponad lasem docieram w takim tempie, że zaczynam coś pod nosem bredzić o Haliczach, Rozsypańcach, innych bzdurach. Oczywiście rzeczywistość skrzeczy. Zaczyna się powtórka z rozrywki, czyli zapadanie w cholerny trawnik. Próbuję na chłopski rozum znaleźć ślad ścieżki, ale bez sukcesu. Postanawiam nie kopać się bez sensu w czoło i wlokę się diretissimą na słabo widoczny pierwszy wierzchołek połoniny. Nie jest to szczególnie mądry pomysł, bo zakłada łażenie po wklęsłości pod uroczym mininawisem, ale jakoś nie mam ochoty torować na około do grzbietu. Docieram do drogowskazu z timerem, podziwiam przeorane przez siebie półmetrowe wyrwy w podłożu i zasuwam w miarę komfortowo dalej. Zaczyna wiać, widoczność znacząco siada, momentami nie bardzo wiem, czy idę grzbietem, czy zaczynam z niego zbaczać, nic to, jest drugi wierzchołek, co jakiś czas znajduję przywiane ślady nart, więc chyba idę gdzie trzeba. Trzeciego wierzchołka trochę się naszukałem i w końcu znalazłem, choć w zasadzie nie było widać już nic. Idę więc dumny jak paw, włażę na czwarte wzniesienie i wpadam w stupor – jakie, kurwa, czwarte wzniesienie? Choćby skały srały ostatnio jak tu byłem było ich trzy... Czuję się przez moment, jakbym znalazł piąty Czerwony Wierch. Patrzę na zegarek – kawałek na czterdzieści letnich minut łoiłem trzy godziny. Mam do wyboru szukać przełączki albo wracać po śladach. Schodzę kawałek, robi się cholernie stromo – jeśli zejdę dalej, to już na górę nie wrócę. Niby mądrzy ludzie mówią, że w sytuacjach wątpliwych należy spadać jak najszybciej w dół; teoretycznie w takich pagórach jak Bieszczady nie jest to zagrożone lotem z progu, ale z drugiej strony już kiedyś byłem w kotle Terebowca i nie chcę sprawdzać, czy kocioł Wołosatki jest podobnie uroczy. Szczególnie zimą. Tak więc po śladach. Słaby dowcip – po pięciu minutach nie ma już nic, cholerny wiatr przywiał wszystko dokumentnie, a przecież robiłem dziury jakbym na perszeronie jechał. Kontrolnie sprawdzam zasięg w komórce: totalne zero. Trudno, gdzieś leźć trzeba, lezę więc, gratulując sobie udanych zakupów sprzętowych, bo mimo parszywej zawiei było mi ciepło i komfortowo. Najwyraźniej jak się nie ma w głowie, to dobrze przynajmniej wyskrobać coś z portfela... Dotarcie do pierwszej oznaki cywilizacji – słupka ścieżki dydaktycznej - zajmuje trzy kwadranse kręcenia się jak gówno w przerębli. Dwie godziny później znajduję drogowskaz, po paru krokach w dół widzę znajome choinki, jeszcze kilkanaście minut i wreszcie mogę zapalić – będę żył Powrót przez las był niekończącą się mordęgą, więc uzyskawszy wreszcie zasięg wyciągam partnera na pierogi. W drodze na kwaterę spotykamy wracającego z Wetliny Cezarego; umawiamy się na następny dzień.

Dzień 4

Tarnica

Droga do Wołosatego prezentuje się dużo korzystniej w śniegu, niż bez niego. Tomek obiera kurs na Przełęcz Bukowską, ja z Cezarym kierujemy się niebieskim szlakiem do góry. Polana z boiskiem jest niestety zupełnie zasypana, więc już na początku dostajemy solidnie w kość. W lesie na szczęście znajdujemy nędzne resztki śladu, tradycyjnie ginącego na ostatniej polanie w lesie. Widoczność spada tradycyjnie z każdym krokiem powyżej drzew, wieje niemiłosiernie. Z braku tyczek i innych wskazówek rezygnujemy z poszukiwań przełęczy i kierujemy się wprost do góry na szczyt. Robi się stromo, a potem cholernie stromo, zapadając się i klnąc pod nosem myślimy przy każdym zjeździe na brzuchu o czekanie czy czymś takim. Wdrapujemy się na coś, co powinno być wierzchołkiem, krzyża niestety nie widać, niczego innego również. Na chłopski rozum robimy paręnaście kroków na lewo – nic. Parędziesiąt w prawo – też nic. A przecież do cholery musimy być na Tarnicy, bo na czym innym. Cezary wyraźnie ma ochotę iść dalej, jednak po doświadczeniach poprzedniego dnia zarządzam odwrót. Nie był to taki głupi pomysł jak się okazało: dwóch ciężkich chłopów pełznących po stoku o nachyleniu 60 stopni minimum powinno zostawiać ślady niczym spychacz, tymczasem parę minut po przejściu nic z nich nie zostało. Turlamy się więc “na azymut”, znajdujemy las i drepczemy w dół. Venom mądry chłopak jest – kto w lutym w góry jeździ W wiacie Cezary przeprowadza eksperyment z użyciem palnika i śniegu, na pogawędkę wpada trzech gości na skiturach, planujących zakładać na Tarnicy trasę na weekendowe zawody. Nie są specjalnie zachwyceni naszą relacją z warunków na górze, jednak idą ambitnie dalej, a my w dół, do knajpy i następnego dnia niestety do domu.
http://www.jkw.pl/forum/read.php?1,4867

Fotki do relacji: http://www.jkw.pl/galerie/cpg/thumbnails.php?album=189

Obrazek
Kolekcjoner

-#4
Posty: 251
Rejestracja: czw 31 mar, 2005

Post autor: Kolekcjoner »

Dresik
Historia jednego biwaku
Tatry 06


Jak zwykle decyzja o wyjeżdzie w przeciągu paru minut. Kontaktuje się z Cyganem w czwartek i zgłaszam swoją chęć. Oczywiście już w tym momencie wiem, że jedziemy a moja proba zagadania jest tylko formalnością. Godzine wyjazdu ustalamy na sobotę godzine 5 rano.
Wczesnym rankiem w sobote ruszamy w kierunku Zakopanego. Jako cel obieramy sobie grań wokół doliny Chocholowskiej z ambitnym zejsciem przez Ornak. Wjezdzamy do otulonego nocnym opadem Zakopanego i kierujemy sie w kierunku Chochlowa, gdzie parkujemu samochód na Siwej Polanie o godzinie 7,30 i ruszamy 2 godzinny marsz doliną Chocholowska. Szlak po drodze nie przetarty, a więc już od początku brniemy w śniegu. Niestety pogoda nas nie rozpieszcza. Niski pulap chmur a w dodatku ciągly opad śniegu nie wrózą, aby nasze plany urzeczywistnić. Docieramy do schroniska, gdzie pożywiamy sie i uzupełniamy termosy o ciepłą herbatke. Po godzinie 10 ruszamy w kierunku Grzesia. Szlak o dziwo przetarty. Idziemy wzdłuż zaśniezonego koryta potoku. Po drodze trawersując parę żlebów. Do tej pory nie było problenu z widocznościa, ale z racji tego, że ciągle zyskujemy na wyskokości wkraczamy w mleczny świat za sprawą niskich chmur. Przy podejściu na Grzesia mijamy schodzącego turyste. Czyzby on przetarł nam szlak ? Pytamy, mówi, że był tylko na Grzesiu, dalej szlak dziewiczy, czyli nie przetarty Widoczność ogranicza się do parudziesięciu metrów. W dodatku znowu zaczyna sypać śniegiem. Na Grzesiu spotykamy parę młodych ludzi, a więc i oni "pomogli" nam na dotychczasowym odcinku. Idą dalej na Rakoń, hmm a wiec znowu przetrzą nam szlak. Po chwili ruszamy za nimi. Niestety, pomimo przecierania szlaku przez ową dwójke, wiatr i opad sniegu sprawiaja, że i tak kopiemy się i z trudem się idzie a ciężkie plecaki w tym nie pomagaja. Idziemy tak w kompletnym już braku widoczności (tak wtedy myśleliśmy). Z ledwością rozpoznajemy ślady na śniegu i tyczki wytyczające przebieg szlaku. Brniemy w tym białym tumanie z nadzieją, że już nie długo dojdziemy na Rakoń. W miedzy czasie mija nas dwóch kolesi. Widzimy linę, karabinki i uprzęze, Hmm czyżby Rochacze ?? Na Rakoniu sptykamy się wszyscy. Para z Grzesia wraca tym samym szlakiem czyli przez Dlugi Upłaz, natomiast dwaj kolesie chcą schodzić przez... przełęcz pod Rakoniem do Chocholowskiej. Ech ten lans no liny, uprzeże... My ruszamy w stronę Wolowca. Przez chwilę idziemy razem. Oni szukają zimowego zejścia z Rakonia do Chocholowskiej. Brniemy tak razem szukając słupkow granicznych i na czuja grani, bo widocznosć jeszcze bardziej się pogorszyła. Kompletnie nic nie widać. po długim szukaniu drogi natrafiamy na pal, ale bez żadnych znakow, ale przypuszczamy, że w tym miejscu jest zejście letniego szlaku z Rakonia. Ale gdzie zimowy? Nasi towarzysze niedoli widząc, że zejście w takich warunkach nie ma sensu postanawiają zawrócić po sladach na Rakoń a z tamtąd przez Długi Upłaz zejsć drogą podejścia. A wiec zostajemy sami. Jest nie ciekawie, tyczek nie widzieliśmy już przed Rakoniem, a wiec pozostaje nam iście od słupka do słupka. Tylko gdzie one są ? Idziemy powoli strając się wypatrywać tych cholernych słupków jednoczesnie torując drogę w śniegu. Przecieramy szlak kilkakrotnie na zmianę. Jakoś bez większych trudności wybieramy "naszą" droge tak, że cały czas poruszmay się blisko grani a wiec i słupków. Musimy uważać także na snieg. Wiatr ponawiewał podychy, gdzie miejscami zapadamy się do pasa. Pamietając letni przebieg szlaku pamietam, że przed szczytem znajduje sie taki mały kociołek. Idziemy i torujemy szukając drogi już ponad godzinę. W tym momencie spostrzegamy, że ktoś zbliża się do nas od dołu. Dochodzi do nas snowbordzista. Mówi, że zachęcony naszymi śladami postanowił wejsć na Wolowiec i zjechać z niego. Ambitny plan jak na takie warunki nie ma co. Przez kilkanascie minut idziemy razem. W tym momencie konfiguracja terenu sprawia, że zdaję sobie sprawę, że znajdujemy sie w tym kociolku pod szczytem. Z lata pamiętam, że byłaby tutaj fajna miejscówa na biwak. Ale z powodu braku widoczności nie jesteśmy w stanie ocenić gdzie by się rozbić. W miedzyczasie nasz snowborder odskoczył od nas. Idziemy więc dalej. Po chwili słyszymy okrzyk: Jestem na szczycie. A więc ostanie metry i koniec tego podejscia. Wychodzimy na Wolowiec przed 16. A wiec z Rakonia ponad półtorej godziny, a w lecie tylko 40 minut. Nasz towarzysz pyta czy schodzimy z nim. Odpowiadam, że zostajemy na szcycie, ale po chwilio obracam to w żart. Przyjał to do wiadomości. Na szczycie widocznosć taka sama jak wszędzie czyli mizerna. Postanawiamy schodzić w kierunku Dziurawej przeleczy i tam poszukac miesca gdzie mozemy rozbić namiot, bo na opcje biwaku byliśmy przygotowani (jak sie pozniej okazało, słabo). Zejście jest trudniejsze niż przewidywaliśmy. Caly czas przekraczamy nawiany przez wiatr snieg, jest go sporo. Walczymy tak z wyborem drogi ale po parunastu minutach dalejmy za wygrana i wracamy na Wolowiec, aby tam poszukać miejsca na nasz biwak.
Na Wolowcu ostatecznie jesteśmy przed 17. A więc dużo czasu nie mamy. Na szybko staramy się wybrać odpowiednie miejsce, ale nie jestesmy w stanie okreslić czy takie miejsce jest bezpieczne. A więc bedziemy zmuszeni poszukać czegoś zaraz przy szczycie. Znależlismy miejsce troche poniżej tabliczki z napisem Wołowiec.Wiatr utworzył tam zaspę wysokości około 1,5 metra a zaraz obok bylo wywiane prawie do trawek, a wiec miejsce chyba idelane. Zaczynamy kopać platformę po namiot. Troche czasu nam to zajmuje. Udaje nam się wykopać w tej zaspie prostokąt okolo 3 metry na 1,5 metra. Namiot trochę bedzie wystawał a boki postanawiamy okopać i powinno wytrzymać. Po paru minutach namiot juz stoi. Nie jest jednak tak osłoniety od wiatru jak zamierzaliśmy. Trudno. W miedzyczasie Cygan bierze się za naszą kuchnie , a raczej tylko na ugotowaniu herbaty z roztopinego śniegu. Oczywiście z powodzeniem zaparza litr cieplutkiego napoju. Pochlonięci tymi sprawami zapominamy o plecakach ktore stoją ponad godzinę na wietrze i mrozie zdazyly przybrać wygląd lekko juz zmrożonych. Wrzucamy je do srodka. Nasz namiot z zalożenia 4osobowy po okopaniu zmniejszył swoje gabaryty znacznie, ale jest wygodnie, tylko, że jest strasznie zimno. Uporządkowuje rzeczy w namiocie, wchodzę do spiwora i nie mam już na nic sił. Cygan w miedzy czasie zaparza kolejnie porcje herbaty.
Koło 19 lezymy już w śpiworach i probujemy zasnąc co nie jest łatwe, gdy wiatr trzepocze namiotem. Mnie sen przychodzi z trudem. Nie posiadam tak cieplego spiwora jak Cygan. Jest mi cholernie zimno. Pod karimate podkladam wszystko co się da włacznie z folią NRC. Niestety nie pomaga. Słyszę, że Cygan śpi glebokim snem. Dlaczego ja tak nie moge ? Odczuwam braki w spiworze. Przewracam się na jeden bok "łapie" komfort i ciepło, by po chwili poczuć naplywającafale zima i drgawek, zmiana pozycji i tak w kołko. Postanaiwam owinąć sie folią NRC, a nastepnie dopiero wejśc do śpiwora. Pomaga.. do czasu. Niestety na foli osadzała się para i paru godzinach stwierdzam, że jestem cały mokry. I znowu te cholerne uczucie zimna. Noc mam nie przespaną. Dwa razy wychodzę z namiotu, by wrocić jeszcze bardzie oziębiony. Moj sen polega na krótkich drzemkach przelatanych zmianami pozycji i ciągłymi skórczami w nodze. Nie wiem dlaczego nie umiem zasnąć. W nocy kilkakrotnie włączam telefon, by stwierdzić, że zamiast paru godzin upłynęło paredziesiąt minut. Teraz tylko oczekuje na poranek, zapewne mrożny poranek. Kolejne spojrzenie na zegarek. Jest parę minut przed piatą. Czuję, że muszę wyjśc za porzebą. Jakoś udaje mi się ubrać buty, ktore czuje, że zesztywniały. Wychodzę na zewnatrz i widok jaki mi się ukazuje pozwala na moment zapomieć o mrozie i bezsenności. Niebo jest bezchmurne i rozgwieżdżone, ksieżyc śweci w cały swoim blasku oświetając tatrzańskie szczyty, a przytym fanastyczna przejrzystośc powietrza. Wszytko wydaję sie takie bliskie na dotkniecie ręki. Grań Rochaczy przepieknie prezentuje sie w blasku księzyca. Ale okazuje się jednoczesnie, że jest potwornie zimno. Jużpo chwili zaczyna mną rzucać jak galaretą. Więc załatwiam szybko to co mam do załatwienia i wchodzę do namiotu. Już nie moge się doczekać wschodu słońca. Ta myśl pozwala mi na moment zapomieć o mrozie i bezsenności. Jakoś od tego moment mam chwilę aby spokojnie przedrzemać. Budzę się przed 6. No chyba się nie spożniłem ? Biorę aparat z nadzieja, że uda mi się uchwycic ten piekny wschód słońca. Niestety aparat nie reaguje na moje czynności. Nie reaguje od wczoraj, gdy na Rakoniu próbowałem go właczyć. Szkoda, ogarnia mnie wścieklość, że akurat w taki momencie to się przydarza. Wiec wiem, że fotek z tej wyprawy nie bedę miał. Pochlaniam sie na podziwniu wschodu slonca walcząc z niemilosiernym mrozem. Liczę na to, że przez promienie słońca, choć o trochę zelży ten mróz. Widok jest piekny. Na sylwetce Lodowego widać jak powoli aczkoliwek sukcesywnie pojawia sie tarcza pomarańczowego słońca na tle bezchmurnego nieba. Promienie ogarniają coraz to więcej tatrzańskich szczytów. Chmury znajdują się znacznie poniżej szczytów, w dolinach a także całe podtatrze w pasie chmur. A przede mną tylko szczyty. Widok jest bajkowy. Budzę Cygana, bo nieogladać tak pieknych rzeczy to strata, tez jest zafascynowany. Wyciaga swoj aparat i robi pare fotek. Tak fotek, ktorych ja nie bedę miał. Oddałbym wile za tą jedną fotkę.
Temperatura staje się znośna i z kazdą chwilą ma się odczucie że wzrasta. Robi się przyjemnie. Po nasyceniu sie widokami, zabieramy się za śniadanie. Gotujemy wodę na herbatę a ja zabieram sie do mioch kanapek. Niestey zamarzły na kość. Więc na sniadanie pozostaje mi topiony serek, wafle ryzowe i krówki :) Niestety z coraz dłuzszą chwilą widzimy że chmury z dolin się podnoszą. Decyzja czy kontynujemy dalszą drogę i schodzimy przez Trzydniowiański Wierch czy wracamy po wczorajszych śladach. Decydujemy się wracać. Likwidujemy nasze miejsce noclegu. Pakujemy plecaki i zaczynamy schodzić. Nasze wczorajsze ślady są trochę pozawiewane, ale wiadać mnie wiecej jak szliśmy. Widać błądzenie i szukanie drogi. Znajdujemy iglo zapewne zrobione przez naszego wczorajszego towrzysza na szczycie. Czyżby przy zejsciu miał jakieś kłopoty i czekał na poprawę warunków. Zejście na Rakoń zajmuje nam 30 minut. Idzie się bardzo przyjemnie choć w kopnym śniegu. Nie ma żadnego problemu ze znalezieniem drogi. Schodzimy prościutko na dół. Przed Rakoniem znajdujemy parę śladów po nartach. Rano nikt napewno nie jezdził a wczoraj tych sladów przed nami nie bylo. Cyżby nasz przyjaciel ze szczytu miał w nocy jakiś problem i zadzwonil po Topr ? Tego to się chyba nie dowiemy. Ale pewne jest to, że paręnaście minut za Rakoniem wchodzimy w chmury, ktore ją zdażyły podejść wyżej. Tak więc jesteśmy zadowoleni z decyzji o odwrocie. Do Grzesia idziemy w tej chmurnej atmosferze. Zejście do schroniska znowu w sloneczku. Przez dziury w chmurach mozemy dostrzec Kominiarski Wierch. Na polanie jesteśmy po 10. Zatem zejście zajeło nam lekko ponad 2 godziny. Wczorajsze podejście ponad 6. W schronisku drugie śniadanko i ciepla herbatka. Siedzimy prawie godzinke. Póżniej 2 godzinne zejście do Siwej Polany i po następnych 2 i pól godzinach jestem w domu czyli o po 16.
Obrazek
Kolekcjoner

-#4
Posty: 251
Rejestracja: czw 31 mar, 2005

Post autor: Kolekcjoner »

Kłodzko Rain Tour
by Meffistofeles
maj 2006



Obrazek
Dystans: 214 km
czas: 14:40
średnia: 14.4km/h

Pomysł był prosty. Miały być góry, miało być niedaleko, miało być po asfalcie. Rzut oka na mapę Polski dał prostą odpowiedź - Ziemia Kłodzka. Mały romb wrzynający się w Czechy otoczony zewsząd górami. Kupa atrakcji i poniemieckie drogi. Termin - weekend majowy. Oczywiście żadnych rezerwacji, jak się nie uda znaleźć miejsca mamy namiot. W końcu po kilku niezbędnych zakupach wsiadamy do nocnego pociagu do Wrocławia, skad osobówką dosaniemy się do Barda.

28 IV 2006 - Bardo - Radków

Dystans: 51 km
czas: 3:40
średnia: 13,7

3:20, gdzieś za Poznaniem

Suniemy po szynach. Pociąg do Wrocławia nie jest specjalnie zatłoczony, jednak wciąż ktoś coś chce od naszych rowerów. Noc ciepła, ciekawe jak długo to sią utrzyma? Chcę spać, ale nie mogę usnąć - adrenalina robi swoje

Ruszyliśmy raźno. Pogoda ładna. Od razu tez pod górkę. W Bardzie obejrzeliśmy średniowieczny most i barokową bazylikę.
Obrazek
Teraz ostro pod górę - niebieski szlak rowerowy trzyma się grzbietu Gór Bardzkich. Podjazd i ciężki teren dał w kość zarówno nam jak i rowerom - na jednym ze zjazdów złapałem gumę. Odtąd trzeba było uważać - nie miałem drugiej zapasowej. Piękny zjazd gruntówką do Brzeźnicy. Stąd asfaltem pod wiatr w stronę Srebrnej Góry. Nad miasteczkiem (naprawdę jest to wieś, ale zabudowana jak miasto) góruje potężna twierdza - kolejny cel naszej wyprawy. Pod koniec morderczego podjazdu powitała nas grupka pruskich żołnierzy czekających na posiłki z różnych stron kraju. My zaś udaliśmy się zwiedzać jedno z arcydzieł sztuki fortyfikacyjnej.
Obrazek
Wróciwszy z twierdzy na przełęcz spotkaliśmy grupkę rowerzystów, na których mieliśmy się tego dnaia jeszcze kilka razy natknąć. Razem obejrzeliśmy zabytkowy wiadukt kolejki sowiogórskiej i popędziliśmy do Wambierzyc.
Obrazek
Wambierzyce - mała osada słynna z majestatyznej bazyliki i kalwarii. Zrobiła wrażenie nawet na Mariuszu niechętnym raczej zwiedzaniu zabytków. Opisać nie idzie, trzeba zobaczyć.
Obrazek
Z Wambierzyc do Radkowa, gdzie chcieliśmy zanocować.

20:11, Radków

Leżę w łóżku w domku campingowym w Radkowie. Ambitne plany dojechania do Karłowa spełzly na niczym. Ale nie ma tego złego - porządnie się wyśpimy. Mariusz miał dzisiaj kryzys, ledwo wjechał na Srebrną Górę, ale potem było już z górki - dosłownie i w przenośni. JA kombinuję szlak i noclegi na jutro. Prognozy pogody są fatalne - ciekawe czy się sprawdzą.
Dzisiaj było dużo zwiedzania - anjpierw urocze Bardo, potem błądzenie po leśnych ostępach Gór Bardzkich. Kolejne ciekawe miasto to Srebrna Góra z olbrzymią twierdzą szczycie góry. Zahaczyliśmy też o Wambierzyce z ogromną bazyliką. Ale największe wrażenie robią tutejsze wioski. Przypominają małe miasteczka - kamienice, chodniki, potoki w kamiennych łozyskach.


29 IV - Radków - Duszniki

Dystans: 53 km
czas: 4:15
średnia: 12,5

Po 12 godzinach snu obudził nas stukot deszczu o szyby. Prognozy jednak się sprawdziły. Mimo to twardo ruszamy w dalszą drogę. Czekała nas słynna Droga Stu Zakrętów i atrakcje Gór Stołowych. Czterystumetrowy (w sensie deniwelacji) podjazd do Karłowa wyszedł nam dość zgrabnie, nie zniechęcił nas nawet śnieg, który zaczął osadzać się na poboczu. W Karłowie decyzja, że odpuszczamy Szczeliniec, którego nawet nie było widać i jedziemy na Błędne Skały. Znowu zjazd, podjazd, zjazd etc. NA parkingu pod Błędnymi Skałami próbowaliśmy załatwić nocleg w Kudowie - bezskutecznie. Udało nam się dopiero w Dusznikach, a właściwie nad Dusznikami. Droga od parkingu do rezerwatu to 4 kilometry morderczego podjazdu. Po półgodzinie dotarliśmy jednak na szczyt. Sam rezerwat jest ciekawszy niż sądziliśmy - skalne formy przybierające rozmaite kształty, czasem trzeba się mocno schylić lub przecisnąć. Odsłania się też widok na Czechy. Po skończonym zwiedzaniu odbieramy rowery i pędzimy w dół - to, co w górę zajęło nam ponad pół godziny w dół zajmuje 8 minut. Na parkingu trafiamy na dwóch rowerzystów z Poznania, miło, ze nie nam jednym odbiło jeździć w taką pogodę :)
Obrazek Obrazek
Z parkingu pod Błędnymi skałami terenowa ścieżka sprowadziłą nas do Darnkowa i dalej Gołaczowa. Nieplanowany podjazd do Kulina i piękny zjazd do Dusznik Zdroju. Ładna miejscowość, ale sporo czasu zajmuje nam znalezienie jadłodajni. Pizza, zakupy i mozemy jechać do schroniska. Według mapy kawałek, ale ostro pod górkę. Wyjechaliśmy na południe. Powinna być asfaltówka w lewo do góry. Ale coś jej nie ma. Mimo to jedziemy dalej. W końcu jest miejsce którego szukamy. Wąska asfaltowa droga odbija ostrym kątem w lewo i pnie się do góry. Czeka nas teraz sporo wspinaczki. Dziarsko pedałujemy oczekując rychłego odpoczynku przy schroniskowej ławie. W końcu dojeżdżam do skrzyżowania. Zaraz-zaraz - przecież tu nie powinno byc żadnego skrzyżowania! Rzut oka na mapę i wszystkie wątpliwości łączą się w jedną całość - to nie ta droga! Szaleńczy zjazd na dół do ostatnich zabudowań Dusznik. tu dowiadujemy się, że droga do schroniska to kaministy dukt na dodatek pogrodzony wiatrołomami. NA miejsce docieramy przed ósmą. Naszą frustrację potęguje widok fiata pandy przed schroniskiem - okazało się, że do schroniska jest inna droga - nie zaznaczona na mapie za to bardzo ładna. Złośc rekompensuje widok z okna pokoju na Duszniki.
Obrazek


***
21:20, schronisko "Pod Muflonem"

Pogoda rzecz względna. Kiedy wspinasz się stromą jak cholera droga 400 metrów do góry masz ją absolutnie gdzieś, natomiast przy szybkim zjeździe kostnieją Ci palce. W sumie to kiedy pada deszcz/snieg to wogóle podjazdy jakoś lepiej smakują. Nawet kiedy idą na marne. O włąśnie - nigdy do konca nie ufajcie oznaczeniom dróg na mapie - tym samym symbolem oznacza się czasem ładne asfaltówki i kamieniste dukty pełne wiatrołomów.
***
30 IV - Duszniki - Przełęcz Spalona

Dystans: 37 km
czas: 3:30
średnia: 10,5

Obudziliśmy się niewyspani. Za oknem zaś znowu deszcz. Ale trzeba ruszać w drogę. Zjeżdżamy do Dusznik drogą - najpierw gruntówka, potem piękny asfalt. NA prędkościomierzu - powyżej 50, co przy tylu zakrętach i śliskiej nawierzchni jest wszystkim na co można sobie pozwolić. Podczas robienaia zakupów Mariusz zauważył brak karimaty - musiała gdzieś wypaść podczas zjazdu.
Kierujemy się na południe, w stronę Zieleńca. Droga jednokierunkowa, ale zapomniana przez Boga i ludzi, więc jazda pod prąd nie stanowi zagrozenia. Po drodze oglądamy 'wielką atrakcję turystyczną Torfowisko pod Zieleńcem' - na nas, ignorantach, wrazenia jednak nie robi. W Zieleńcu witają nas masy śniegu i puste ulice - dla tej miejscowości sezon się skończył. W schronisku grupka ludzi ogladających 'Samych swoich'. Poza tym - żywej duszy.
Obrazek
Osiagnąwszy najwyższy (950 m n.p.m.) punkt wyprawy zjeżdżamy w dół. Autostrada Sudcka przez Mostowice doprowadza nas do celu, czyli Przełęczy Spalonej i przemiłego (choć niezbyt taniego) schroniska Jagodna.

***
21:40, schronisko PTTK Jagodna na przełęczy Spalonej

Co sprawia, że schronisko wydaje się przyjemne? Moze uśmiech gospodarza, może nastrój w jadalni, może przebywający w nim ludzie? A może wszystko po trochu? W każdym razie 'pod Muflonem' w porównaniu do Jagodnej przyjemne nie było. Tutaj - inny świat, mimo, że można dojechać tu samochodem. Może dzisiaj pójde normalnie spać - wczoraj grupka pijanej młodzieży mi na to nie pozwolila.

PS Dzis znów padał śnieg. Świat stałsie biały
PPS Torfowisko to mizerna atrakcja turystyczna
1 V Przełęćz Spalona - Kłodzko

Dystans: 73 km
czas: 4:19
średnia: 17

Rano znów padał deszcz. Półkilometrowy zjazd z przełęczy, na który ostrzyliśmy sobie ząbki od dłuzszego czasu, okazał się bardziej techniczny niż myśleliśmy - pomimo wyczyszczenia obręczy zdatrliśmy do reszty klocki hamulcowe. W połowie drogi do Bystrzycy Kłodzkiej zatrzymaliśmy się w Nowej Bystrzycy obejrzeć unikatowy w sudetach drewnainy kościółz 1723 roku. Niespodziewanie tamtejszy kościelny postanawia nas oprowadzić i opowiedziec o historii wsi, kościoła i cmentarza.
Obrazek
Sama Bystrzyca jest uroczym miasteczkiem, pełnym zabytków z wszystkich minonych epok - od średnioiecznych baszt przez renesansowy ratusz po barokowe kościoły. Nie wspominając o nieco PRLowskim barze 'kaktus' gdzie jemy pyszne śnaidanie.
Obrazek Obrazek
Z Bystrzycy wyjechaliśmy w stronę Międzygórza. Niby pod górkę, ale jakoś dziwnie, prawie jak po płaskim, po drodze tylko dwa krótkie strome odcinki. Na miejscu podziwiamy wodospad Wilczki i po rozmowie ze spotkanymi rowerzystami ruszamy spowrotem - tym razem przez Długopole.
Obrazek
Teraz jest i z górki i z wiatrem. Jedynie w okolicy Dłogopola Górnego prędkośc spada na moment poniżej 30 km/h. W międzyczasie wychodzi słońce. Krótki postój w Bystrzycy i skok do Kłodzka uroczą, wąska drogą przez Gorzanów i Krośniewice.
W Kłodzku atrakcji jest bez liku - my wyn=bieramy górującą nad maistem twierdzę. W odróżnieniu od Srebrnej Góryznacznie lepiej opracowano część muzealną. Niezapomniana jest też panorama miasta z bastionów twierdzy. Pamiątkowe zdjęcie na moście, obiad i już musimy iśc na pociag do domu...

Obrazek Obrazek Obrazek

22:46 - gdzieś przed Wrocławiem

No i wyprawa dobiegła końca. Niejako na pocieszenie wyszło słońce pięknie oświetlając Kłodzko i wszystkie okoliczne pasma górskie. Nawet Śnieżnik się odsłonił. Bardzo ladnie prezentowała się Bystrzyca Kłodzka - miłe i sympatyczne miasteczko.

Podsumowując - pogoda byłaby znośna, gdybyśmy wzięli pełne rękawiczki, poza tym te 3 stopnie były całkiem znośne - nie było wiatru. Tereny wprost idealne na rower, krótkie dystanse dzienne biorą się z gęstego zwiedzania i, cóż, mizernego doświadczenia w jeździe po górach :). Została nam jeszcze do zrobenia cała wschodnia część Kotliny oraz drogi po czeskiej stronie. W każdym razie będize kilka powodów by tam jeszcze wrócić.
Obrazek
Kolekcjoner

-#4
Posty: 251
Rejestracja: czw 31 mar, 2005

Post autor: Kolekcjoner »

Karkonosze-Izery-Gorce-Pieniny
czyli górskie szaleństwo
Danusi


To był wspaniały pomysł, by przed długim weekendem pojechać w góry. Spakowaliśmy więc rowery, narty i buty do biegania i łażenia i ruszyliśmy najpierw do Wrocławia na maraton. Na dzień przed biegiem pozwiedzaliśmy miasto na rowerach. Taka spokojna wycieczka z przystankami co chwila, idealna na rozruszanie kości przed czekającym nas wysiłkiem.
Obrazek
Następnego dnia maraton w wykonaniu Włodka
Obrazek
i półmarton pokonany przeze mnie
Obrazek
Po bieganiu szybkie pakowania i do Szklarskiej. W drodze zwiedziliśmy (niestety tylko z zewnątrz) zamek w Bolkowie
Obrazek
Pierwszy dzień po maratonie trzeba było wrzucić na luz........czyli rowerami po i wokół Szklarskiej :D Sprawdziliśmy też jakie są warunki narciarskie w Jakuszycach, a ja przy okazji nadrobiłam zaległości po Biegu Piastów 8)
Obrazek
Nazajutrz pełni entuzjazmu ruszyliśmy na narty. Warunki super, słonko praży nic tylko śmigać w dal. Trasą spacerową do schroniska Orle, potem do Chatki Górzystów i powrót. W sumie około 20 km po śniegu :D
Obrazek
Urzekła mnie Izera swym pięknem
Obrazek
podobnie jak hala izerska ze swoimi torfowiskami
Obrazek
I jedyne czego mi brakowało to łażenia po górach. Niestety męża na to nie da sie namówić.........a mnie góry wzywały.......Następnego dnia wstałam o 5 i wyruszyłam samotnie na Szrenicę :) Wschód słońca zastał mnie przy wodospadzie Kamieńczyka. A dalej było tak:
Hala Szrenicka w porannym słońcu
Obrazek
Obrazek
Widok ze szczytu na Łabski szczyt i stację TV nad Śnieżnymi Kotłami
Obrazek
i Trzy Świnki
Obrazek
Szybkie zejście, śniadanko i na rowery :-)
Obrazek
z zakrętu śmierci
Obrazek
A po rowerach 5 km biegiem po okolicy i wycieczka na zamek Chojnik
Obrazek
Następnego dnia znów z samego rana ruszyłam w góry; tym razem nad Śnieżne Kotły. Trasa wiodła od muzeum mineralogicznego przez schronisko pod Łabskim Szczytem aż do stacji nad kotłami. Znów pusty szlak, słońce witające mnie po drodze i tylko ja i góry :D
Obrazek
Kukułcze skały z Wahadłem
Obrazek
Szrenica
Obrazek
Śnieżne Kotły
Obrazek
Obrazek
Widok na schronisko pod Łabskim i na Szrenicę
Obrazek
Po powrocie z gór rowerki wrzuciliśmy do auta i pojechaliśmy do Karpacza. Obowiązkowo zwiedzanie świątyni Wang
Obrazek
Potem zjazd rowerami do Karpacza na sam dół
ObrazekObrazek
Potem piechotą na Stóg Izerski, ale pogoda nas nie ropieszczała
Obrazek
Nie było szans by dojść na Polanę Jakuszycką, w związku z tym ta samą droga wróciliśmy z powrotem. Pozostało już tylko spakować manatkli i wrócić do domu.............ale w drodze powrotnej............zamek w Rogowie Opolskim
ObrazekObrazek i zamek w Mosznej :D (dzięki za temat zamki i zameczki, inaczej bym nie wiedziała że to taki piękny zamek) ObrazekObrazekObrazek
Po powrocie do domu szybkie przepakowanie i następnego ranka wraz z dziećmi namiotami, rowerami i psem ruszmy w Gorce :D:D:D
Kolekcjoner

-#4
Posty: 251
Rejestracja: czw 31 mar, 2005

Post autor: Kolekcjoner »

Podróż w korkach nei należy do przyjemności, a niestety nie udało sie tego uniknąć. Aby nie tkwic w miejscu postanowiliśmy objechać korki lokalnymi drogami. Widoki rekompensowały nam wydłużającą sie podróż (bo jak sie nie zachwycić objeżdząjąć Babią przez Krowiarki czy wjeżdząjąc na Przysłop). Ostatni podjazd na Przełęcz Knurowską wywołał ochy i achy na tylnim siedzeniu (jak dobrze, że w genach przelazło na potomstwo ;) ). W Ochotnicy Górnej rozbijamy namioty, niestety jest zbyt późno i czasu starcza tylko na spacer po najbliższej okolicy. Następnego dnia część ekipy samochodami jedzie w Pieniny a fani pedałowania ruszają na podbój okolicy na dwóch kółkach 8) .
Przełęcz Knurowska
Obrazek
Przełom Białki
Obrazek
Niedzica i Czorsztyn
Obrazek
Trzy Korony od strony Czerwonego Klasztoru
Obrazek
Spływ Dunajcem ze ścieżki rowerowej
Obrazek
Dojechaliśmy do Szczawnicy a potem do Jaworek. Tam porzuciłam męża z rowerami i pognałam za dziećmi na Dubraszkę. Jak widać one też sie dobrze bawiły :D
Obrazek
Zchodziliśmy Wąwozem Homole
Obrazek
Kolejny dzień to wycieczka na Sokolicę
Obrazek
i Trzy Korony
Obrazek
potem już zasłużony posiłek, krótki odpoczynek i................mecz :D
Obrazek
Był i dzień zwidzania zamków w Czorsztynie
Obrazek
i Niedzicy
Obrazek
i wycieczka pod Trzy Korony
Obrazek
i do przepięknego Wąwozu Szopczańskiego
Obrazek
i wreszcie pokazały mi sie Tatry :D :D :D
Obrazek
Ostatniego dnia skoro świt zabrałam psa do towarzystwa i polazłam na Turbacz
Obrazek
piękny ranek, piękne widoki :D
Obrazek
Całą zimę marzyło mi sie zobaczyć halę pełną krokusów i chyba jednak jestem szczęściarą :)
ObrazekObrazek
i jeszcze na Hali Długiej (szkoda ze słońce zaszło, a wkrótce potem spadł grad)
Obrazek
pod schroniskiem na szczycie
Obrazek
Majówka sie skończyła pora wracać do domu. W drodze powrotnej jeszcze jedno spojrzenie na Babią
Obrazek
Oj ciężko po takim wyjeździe wrócić do codziennych obowiązków choć.........już snuję plany na kolejne wyjazdy :D
Obrazek
Kolekcjoner

-#4
Posty: 251
Rejestracja: czw 31 mar, 2005

Post autor: Kolekcjoner »

Opowieść o Beskidzie Niskim
MiG
maj 2006 r


Na początek kilka słów wyjaśnienia: nie będzie to typowa relacja, jakich już wiele pojawiło się na Forum. Przy okazji relacji z mojego krótkiego, 3-dniowego wyjazdu chciałbym bowiem napisać po prostu parę słów o Beskidzie Niskim, choć trochę przedstawić te góry (w podobny sposób jak już w kilku wątkach opisane zostały inne polskie pasma górskie).

Dojazd:
Sławny bieszczadzki pociąg relacji Warszawa Wschodnia - Zagórz dowiezie nas również w Beskid Niski. Zgodnie z obecnym rozkładem podróż trwa 12h 09min. (długość trasy: 576 km) z czego 3h 21min. zajmuje ostatni odcinek Gorlice - Zagórz (94 km, sic!). Aby dostać się w zachodnią część Beskidu Niskiego najlepiej wysiąść właśnie w Gorlicach, natomiast aby dotrzeć do części wschodniej trzeba się tłuc aż do Zagórza. Stąd czeka nas jeszcze podróż PKS-em do Nowego Łupkowa (1h 14 min.) – na rozkładzie jazdy nie wiadomo dlaczego opisanego jako „Łupków”. Droga o pozaklasowej jakości (aczkolwiek udało się na niej minąć dwóm autobusom, jadącym z prędkością ok. 50 km/h każdy, co turystyczna gawiedź skomentowała potężnym wytrzeszczem oczu) prowadzi malowniczymi wzgórzami, wzdłuż rzeki Osławicy, oferując nam pierwsze górskie wrażenia.

Nowy Łupków – Jasiel:
Nowy Łupków na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie osady opuszczonej przez Boga i ludzi. Przez ostatnich kilkanaście lat niewiele się tutaj zmieniło. Ze 20 domów, bar (ale nie liczyłbym w nim na zbyt wiele), zakład karny, resztki PGR-u i zapuszczony dworzec (kasy nieczynne od września 2004), dwa pociągi dziennie:
– ale dopiero w okresie wakacyjnym,
– jedynie w piątki, soboty i niedziele,
– i tylko po ogłoszeniu!
http://www.twojebieszczady.pl/lupkow.php
Po prostu inny świat. Wydaje się nierealny, ale jednak istnieje, szczególnie polecam osobom z dużych miast.
PKS wyrzuca nas na rondzie gdzie zawraca, a pośrodku którego stoi dziwny metalowy symbol (Warszwa – rzeszowszczyźnie czy jak?). Stąd do „starego” Łupkowa najłatwiej dostać się idąc torami kolejowymi, które prowadzą do Przełęczy Łupkowskiej i dalej na Słowację. Sama przełęcz jest granicą pomiędzy Bieszczadami a Beskidem Niskim - Łupków i Nowy Łupków leżą po jej bieszczadzkiej stronie, ale równie dobrze pasują do Beskidu Niskiego.
Ze wsi Łupków po akcji „Wisła” nie zostało już praktycznie nic. Można obejrzeć cerkwisko (miejsce gdzie wcześniej stała cerkiew) wraz z resztkami cmentarza. Idąc wzdłuż potoku Smolniczek, zgodnie z prowadzącymi nas drogowskazami, trafiamy na „koniec świata” czyli do łupkowskiego schroniska. Wokół pustka, otaczają nas tylko łagodne bieszczadzkie wzgórza, życie płynie tu w zupełnie innym, spokojnym tempie.
http://www.lupkow.pl/
Wracamy tą samą drogą do stacji PKP Łupków – jest to duży budynek, odnowiony chyba na okoliczność wznowienia kolejowego ruchu towarowego przez przełęcz w 1996 r. Tutaj też napotykamy tabliczki informacyjne dotyczące międzynarodowego szlaku „Śladami Dobrego Wojaka Szwejka” (żółto-czarne, z wizerunkiem Szwejka).
http://www.btc.bieszczady.pl/szwejk_tabstarylupkow.php
Szlak Szwejka prowadzi spod stacji PKP do niebieskiego szlaku turystycznego, ale wiedzie dość okrężną drogą (choć trzeba przyznać, że ze wzgórza Horodki, na które prowadzi, roztacza się całkiem przyjemny widok). Do niebieskiego szlaku można się dostać dużo szybciej polną (a potem leśną) drogą, o ile posiadamy dobrą mapę i jesteśmy w stanie tę drogę odnaleźć. Szlak turystyczny wiedzie grzbietem granicznym, w całości porośniętym pięknym bukowym lasem, co niestety nie pozwala na podziwianie widoków. Po ok. 1,5 h docieramy do Przełęczy Beskid nad Radoszycami, gdzie przebiega droga asfaltowa i funkcjonuje przejście graniczne. Tutaj właśnie zaczyna się polska część szlaku Szwejka (kończy się aż na granicy polsko-ukraińskiej w Krościenku), możemy także obejrzeć stary słup graniczny z 1893 r. (była to wtedy granica galicyjsko-węgierska). Niebieski szlak w dalszym ciągu wiedzie grzbietem granicznym, w przeważającej części wśród beskidzkich lasów. Wzdłuż ścieżki wyraźnie widać ślady okopów z czasów I wojny światowej. Po dłuższej wędrówce, na górze Pasika (inne spotykane nazwy: Wielki Bukowiec, Wysoki Horb) napotykamy żelazną wieżę obserwacyjną. Niestety, podziwianie górskiej panoramy jest dość utrudnione, bo na szczycie nie ma platformy, tylko trzeba stać na pojedynczych żelaznych belkach, a rosnące wokół drzewa znacznie ograniczają widok. Kawałek dalej, na przełęczy za Pasiką znajduje się pomnik upamiętniający wkroczenie na „ziemię czechosłowacką” 1. Korpusu Czechosłowackiego we wrześniu 1944 r., a przy skrzyżowaniu szlaku niebieskiego z żółtym, nieco poniżej głównego grzbietu możemy odszukać źródła rzeki Wisłok (205 km długości, dopływ Sanu). Stamtąd schodzimy już w dół, na chwilę porzucając granicę państwową, na pole namiotowe w Jasielu.
Kolekcjoner

-#4
Posty: 251
Rejestracja: czw 31 mar, 2005

Post autor: Kolekcjoner »

Jasiel – Zyndranowa:
W chwili obecnej w Jasielu nie ma praktycznie nic (co siłą rzeczy wywołuje jakiś nastrój refleksji i zadumy). Kiedyś była to łemkowska wioska, położona na uboczu, pomiędzy wzgórzami Beskidu. Jak wiele innych opustoszała w wyniku przesiedlenia miejscowej ludności w czasie akcji „Wisła”. Pozostały z niej tylko pamiątki przeszłości.
http://www.beskid-niski.pl/index.php?po ... oria/wisła
Na pole namiotowe trafiamy od razu schodząc z gór od strony Łupkowa – jest tu dogodne dojście do wody, dwie wiaty z ławami, miejsce na ognisko i jeden drewniany szałas (na wypadek jakby ktoś zapomniał namiotu). Na tyłach znajduje się duży pomnik upamiętniający zamordowanie przez członków UPA żołnierzy ze stanicy WOP w Jasielu w 1946 r. Szlak wiedzie drogą prowadzącą kiedyś przez środek wsi, mijamy kolejny pomnik – ku pamięci beskidzkich kurierów AK, potem dochodzimy do cerkwiska. Obok starego cmentarza, z którego niewiele już zostało, powstał nowszy, gdzie spoczywają żołnierze radzieccy, na co wskazuje kamienny obelisk z czerwoną gwiazdą.
http://www.jasliska.pl/jasiel.html
Następnie szlak zakręca i wyprowadza nas z powrotem na grzbiet graniczny. Drewnianym „pomostem” przechodzimy przez torfowisko („Haburské raśelinisko”) i podążamy dalej łagodnymi wzgórzami. Przed szczytem Kamienia (828 m npm – najwyższy tego dnia punkt na trasie) znajdujemy w lesie kilka małych wojskowych cmentarzy (jeden po stronie polskiej i chyba z 5 po słowackiej). Leżą tam we wspólnych mogiłach żołnierze z armii rosyjskiej i austro-węgierskiej, którzy zginęli tu w trakcie ciężkich walk podczas operacji gorlickiej na początku 1915 r.
http://www.beskid-niski.pl/index.php?po ... e/gorlicka
Z Kamienia schodzimy w kierunku Czeremchy – kolejnej wyludnionej wsi łemkowskiej. Niestety, niebieski szlak wiedzie tu przez dłuższy kawałek drogą utwardzoną. Z Czeremchy, podobnie jak z wielu innych okolicznych wsi, nie pozostało nic oprócz resztek cmentarza i przydrożnych krzyży. Szlak niebieski krzyżuje się tu z żółtym, który biegnie środkiem doliny do przejścia granicznego ze Słowacją. Podąża nim nawet sporo ludzi (pieszo i na rowerach) – czyżby za granicą był jakiś sklepik z napojami wyskokowymi? Wzdłuż drogi stoi piękny, równy rząd słupów elektrycznych, tyle że bez drutu – tylko to pozostało z elektryfikacji wsi... My jednak w dalszym ciągu trzymamy się szlaku niebieskiego, choć trzeba przyznać, że kolejny odcinek nie jest zbyt atrakcyjny – zniszczenia spowodowane ścinką drzew powodują, że wędrówka nie jest już tak przyjemna jak wcześniej. Znów docieramy na granicę państwową, a za chwilę osiągamy Jałową Kiczerę skąd czarny szlak prowadzi do Zyndranowej. Nie jest to szlak wyznaczony przez PTTK i na początku możemy mieć trochę obaw czy uda się go łatwo odnaleźć (znaki są mniej widoczne a ścieżka ginie wśród trawy), ale potem jest już tylko lepiej. Szlak ten doprowadza nas do chatki studenckiej w Zyndranowej, która mieści się na końcu wsi (a patrząc z tej strony to na początku). Biorąc pod uwagę, że poprzedniej nocy i nad ranem padało i musiałem składać mokry namiot, z chęcią skorzystałem z ich gościny, żeby przespać się pod dachem.
http://www.prz.rzeszow.pl/szczeg/skpb/index.php?op=3,3
Kolekcjoner

-#4
Posty: 251
Rejestracja: czw 31 mar, 2005

Post autor: Kolekcjoner »

Zyndranowa - Dukla:
Zyndranowa to niewielka wieś położona w pobliżu Przełęczy Dukielskiej (500 m npm – najniżej położony punkt w głównym łuku Karpat). W czasie II wojny światowej, w 1944 r., tereny te były miejscem wielkiej bitwy, która otrzymała miano operacji dukielskiej. Po stronie słowackiej, zaraz za przejściem granicznym w Barwinku, upamiętniają ją liczne pomniki i muzeum wojskowe na wolnym powietrzu, po stronie polskiej tego typu pamiątki historyczne skupione są raczej w samej Dukli i wokół niej.
http://www.dukla.pl/dps/dps1003/komentarze.htm (trzeba zjechać na sam dół)
W Zyndranowej mieści się też Muzeum Kultury Łemkowskiej (o którym więcej zechce może napisać Izabela). Niedaleko muzeum przebiega zaś zielony szlak turystyczny, prowadzący na górę o wdzięcznej nazwie Ostra. Początkowy fragment (tuż za wsią) jest dość słabo oznaczony, więc lepiej mieć dobrą mapę albo trzeba wędrować „na czuja”. Ponieważ tego dnia deszcz nie bardzo chciał przestać padać, szlak zrobił się błotnisty. Ale dzięki temu doceniłem użyteczność kijków trekkingowych, dzięki którym łatwo można pokonać wiele przeszkód błotnych, a przeskakiwanie po kępkach trawy czy kawałkach drewna nie niesie ryzyka, że człowiek się omsknie i wyląduje w błotnej kałuży. Przez całą drogę szlak prowadzi gęstym lasem, a dodatkowo ścieżka lubi ginąć od czasu do czasu – widocznie nie jest zbytnio uczęszczana. Samo podejście na Ostrą jest faktycznie dość „ostre”, ale niezbyt długie, na szczycie zaś znajduje się figurka Matki Boskiej. Schodzimy na drugą stronę, w kierunku pola namiotowego „Stasiane”. Będąc już w dolinie, w pobliżu rzeczki Jasiołka, mijamy wejście na ścieżkę przyrodniczą „W przełomie Jasiołki” (według tabliczki informacyjnej długość trasy i czas przejścia wynoszą: 4 km i 2 godz.). Pole namiotowe wygląda podobnie jak to w Jasielu, tyle że można na nie dojechać samochodem, bo w pobliżu przebiega droga (nawet całkiem ruchliwa).
http://www.parkikrosno.pl/main.php?muid ... 345#ak6345
Tutaj zaczyna się (ew. kończy) żółty szlak prowadzący do Dukli. Kilka osób w Zyndranowej oraz spotkanych po drodze twierdziło, że w rzeczywistości go nie ma, choć jest zaznaczany na mapach. Zagadka szybko się wyjaśnia, gdy robotnicy leśni objaśniają mi, że zaraz na początku, za pierwszym znakiem, szlak odbija ścieżką w lewo, a większość turystów wędruje prosto wyraźną, szeroką drogą. Poza tym jest to szlak wyznaczony bodajże przez Gminę Dukla i ma inne od standardowych oznaczenia (biało-żółty kwadrat, przedzielony po przekątnej), co też powoduje, że momentami trudno go odszukać. Ale po pierwszych trudnościach wędruje się już spokojnie, tylko czasami trafiamy na drogę zwózki drzew, zrytą przez traktor (bylibyście naprawdę zdziwieni jak duże nachylenie może on pokonać). W ten sposób dochodzimy na szczyt Piotrusia, który wieńczą skalne wychodnie (no, nareszcie jakieś skałki!), możemy tam wpisać się również do książki wejść, znajdującej się w blaszanej skrzynce. Następnie schodzimy do Zawadki Rymanowskiej, gdzie żółty szlak znowu lubi się zgubić, co jest szczególnie kłopotliwe dla tych, którzy udają się na Cergową. Góra ta znana jest ze stromych (jak na Beskid Niski) stoków, ale z racji położenia w pobliżu Dukli, jest też popularnym celem wycieczek. Na samym szczycie znajduje się krzyż oraz, podobnie jak na Piotrusiu, zeszyt wejść. Wydaje się, że na stronę północną rozciągać się powinna panorama Wzgórz Jasielsko-Sanockich, ale gęsta mgła nie pozwoliła mi się o tym przekonać. Przy zejściu w stronę Dukli przechodzimy obok pięknie położonej kaplicy Św. Jana z Dukli, który tutaj miał swoją pustelnię (zanim wścibscy pasterze nie zmusili go do przeniesienia się w inne, bardziej odludne miejsce). W środku bije źródło doskonałej wody, której ujęcie zrobiono przy schodkach prowadzących do kaplicy. Niedługo potem dochodzimy do pierwszych zabudowań Dukli, co zwiastuje nieubłaganie zbliżający się koniec naszej wycieczki.

Na koniec jeszcze kilka słów o mapach:
1. Przez przypadek trafiłem na mapę „Okolice Komańczy i Woli Michowej” Wojciecha Krukara – pogranicze Beskidu Niskiego i Bieszczadów, skala 1:40.000. Rewelacyjna pozycja, prawie jak mapa topograficzna, dodatkowo z mnóstwem nazw używanych przez ludność miejscową,
2. Wydana została też podobna mapa „Dukla i okolice” – część środkowa Beskidu Niskiego, niestety nie natknąłem się na nią przed wyjazdem, tylko dopiero po nim,
3. Najczęściej spotykana mapa „Beskid Niski i Pogórze” wydana przez PPWK jest mało dokładna (skala 1:125.000) i jeśli ktoś chciałby wędrować poza szlakami czy też poszukiwać miejsc po opuszczonych wsiach, to nie będzie wystarczająca,
4. Korzystałem również ze słowackiej mapy VKU (niezła skala 1:50.000, nr 162). Jest dość przejrzysta, lecz jeśli chodzi o dokładność to pozostawia wiele do życzenia. O ile można zrozumieć zły przebieg szlaków (może rzeczywiście nastąpiły zmiany i Słowacy nie wiedzieli o tym), to np. zaznaczenie pola namiotowego w złym miejscu jest raczej niepoważne,
5. Mapa wydana przez wydawnictwo Compass („Beskid Niski”, 1:50.000) wyglądała na sensowną, aczkolwiek nie miałem okazji dłużej się jej przyjrzeć.
Kolekcjoner

-#4
Posty: 251
Rejestracja: czw 31 mar, 2005

Post autor: Kolekcjoner »

Opowieść o Beskidzie Niskim
oczami Izabeli
ten sam czas i miejsce...


"Klimat" Beskidu Niskiego jest bardzo specyficzny. To co chciałabym wyrazić zawiera ta oto strofa, którą spisałam z tablicy zamieszczonej na Magurze Wątkowskiej(kopiec) pamięci Rafała Wałacha (1951-2003)- znakarza szlaków gorskich - człowieka wybitnego dla Beskidu Niskiego.

"Dawno tak dawno brodziłem tą trawą
Bujną,żródlaną, wśród białych stokroci,
Gdzie teraz słońce w zieleni się złoci
I światła kładzie łagodnie i mgławo"

To co jest tam niezwykłe to właśnie światło; łagodne i mgławe. Krajobraz spowity w tym świetle jest jak z obrazka w pastelach malowanego. Właśnie tak jak napisałaś Iwona dobrze wpływa na "skołatane nerwy, rozmyślanie" Może te fotografie( bardzo amatorskie :( ) choć trochę oddadzą to subtelne piękno, tę delikatność....ale najlepiej pofatygować się i samemu zobaczyć. Szczerze zachęcam :)
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Obrazek
Obrazek
Zyndranowa to niewielka wieś położona w pobliżu Przełęczy Dukielskiej (500 m npm – najniżej położony punkt w głównym łuku Karpat). W czasie II wojny światowej, w 1944 r., tereny te były miejscem wielkiej bitwy, która otrzymała miano operacji dukielskiej(-)po stronie polskiej tego typu pamiątki historyczne skupione są raczej w samej Dukli i wokół niej.
Niekoniecznie. W Muzeum Kultury Łemkowskiej w Zyndranowej w budynku koniuszni(stajni) urządzono wystawę nawiazującą do krwawej bitywy dukielskiej. Znajduje sie tam broń radziecka i niemiecka,amunicja,mundury,wypsażenie żołnierzy, sprzęt wojskowy. Obok zagrody postawiono pomnik ku czci poległych w II wojnie światowej
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Napis na pomniku brzmi:" Wieczna pamięć poległym bohaterom w Karpatach 1944- 1945"
Zamieszczone zdjęcia krajobrazu zrobiłam z Przełęczy Majdan na szlaku na Magurę Wątkowską oraz okolicy Zyndranowej.
Kolekcjoner

-#4
Posty: 251
Rejestracja: czw 31 mar, 2005

Post autor: Kolekcjoner »

Zabudowania Zyndranowej(tak nazwał wieś w XVw. rycerz Zyndram)rozciągaja się w bardzo malowniczo położonej dolinie rzeki Panna (dawna nazwa Sołotwyna) otoczonej wzgórzami,pięknymi łąkami...Rejon Zyndranowej Wchodzi w skład Jaśliskiego Parku Krajobrazowego.W trakcie długich dziejów wieś rozwijała się na styku kultur i grup etnicznych;koegzystowali tu Łemkowie,Żydzi i Cyganie.Każda z tych grup wniosła swój wkład w rozwój osady. Do II wojny światowej wioska liczyła 180 rodzin.Dominowali Łemkowie - lud pastersko- rolniczy mający wielowiekową historię.Łemkowie wytworzyli swoją odrębną kulturę bardzo rózniącą się od kultur innych grup etnicznych Karpat.Niepowtarzalna cecha to osobliwy nastrój widoczny w architekturze(cerkwie,zabudowania, rzemiosło,stroje,zwyczaje).

Spokój Łemków zburzyła I wojna światowa.Mniejszość łemkowska okazała sie istotnym elementem w rozgrywce z zaborcami.Austriacy nie ufali Łemkom(jak zresztą wszystkim Słowianom). I choć wcielali ich do armii to stosowli wobec nich politykę represji i zastraszania.
Rosjanie wkraczający na tereny łemkowszczyzny, w tej sytuacji byli traktowani jak wyzwoliciele.Toteż po ich wycofaniu się na Łemków spadły represje.Około 2 tys. osób(głównie inteligencji - księży,nauczycieli, urzędnków ale także zwykłych chłopów) aresztowano i osadzono w obozie "Tallerhof Graz"k/Wiednia.Ten obóz koncentracyjny pochłonął setki ofiar.

W okresie międzywojennym Łemkowie byli pełnoprawnymi obywatelami RP, znależli się jednak pod wpływem nacjonalistycznej propagandy ukraińskiej.Szukali więc schronienia pod skrzydłami prawosławia.Od 1934r.wprowadzono do szkół nauczanie dialektu łemkowskiego.

II wojna światowa przyniosła początek tragedii Łemków.Z jednej strony poddawani byli naciskom ze strony Ukraińców, z drugiej zachęcano ich do wstępowania w szeregi polskich organizacji podziemnych, zwłaszcza Gwardii Ludowej.Ofiara krwi,potwierdzająca wierność Polsce nie została uwzględniona w czasie akcji wysiedleńczej(1944 -1946)do ZSRR, a także podczas operacji "Wisła"w 1947r.wymierzonej w działalność UPA.W wysiedleniu akcji "Wisła" stosowano bezwzględny rygor.Łemków wysiedlono na zachodnie i północne tereny Polski,gdzie przyszło im żyć w rozproszeniu.W utworzonym w tym czasie w Jaworznie obozie dla "ukraińskich bandytów" wielu Łemków postradało życie.Ci którzy ocaleli woleli nie przyznawać się do swojego pochodzenia.Owczesne władze nie uznawały odrębności tej grupy, nie zezwalały na tworzenie organizacji i stowarzyszeń łemkowskich.Po 1956r. władze zezwoliły części Łemkom wracać do rodzinnych miejscowości. Wprowadzono jednak tak surowe rygory, że tylko ok. 10% wysiedlonych zdołało wrócić do swych stron rodzinnych. Istaniały zatem dwa środowiska łemkowskie; stare w górach Beskidu i nowe na zachodzie i północy Polski.
Dopiero po 1989r.(po przemianach ustrojowych) możliwe było zarejestrowanie pierwszej organizacji łemkowskiej...A 1995r. Towarzystwa na Rzecz Rozwoju Muzeum Kultury Łemkowskiej w Zyndranowej - jedynego w Polsce.
Można zdawać sobie sprawę jak ważne ma ono znaczenie i jak ważną odgrywa rolę w zachowani tradycji i kultury Łemków rozproszonych i rozbitych w wyniku tragicznych wydarzeń.

Święty stół łemkowski
kamienny
rodzinny
dziś wspólny
z bielańskiej jedności

Bez odpocznku
(po trzystu latach)
dziś czci ofiary
prestępczej akcji
z "lufy wiślanej"
wygnania
i mordu
Morochowskiej Zawadki
Łemków gnanych
przez Jaworzno
gwałtu
na Odzyskane
(w roku czterdziestym siódmym)

Zabrano im
dobro
do dziś
nie oddane
i bez skruchy
bezprawia
zjadane

"Święty stół łemkowski"
Paweł Stefanowski.


O tym w jakiej kondycji na dzień dzisiejszy ma się muzeum i co zawiera
Kolekcjoner

-#4
Posty: 251
Rejestracja: czw 31 mar, 2005

Post autor: Kolekcjoner »

Łemkowie - proces kształtowania się tej grupy etnicznej nie jest do końca rozpoznany i wciąż budzi naukowe spory.Np. etnografowie polscy skłaniają się do poglądu,że Łemkowie stanowią efekt Wołochów i asymilacji ich z Polakami.Badacze ukraińscy sądzą iż Łemkowie to odłam Ukraińców. Istnieje też teoria wywodząca Łemków od Białochorwatów, którzy żyli w Karpatach na długo przed powstaniem państwa polskiego. W VI - VII w nastapiła wielka migracja Słowian na południe. Ci, którzy pozostali znależli się pod wpływem Rusi Kijowskiej i z nich wywodzą się Łemkowie.

Nie do końca jasne jest też pochodzenie nazwy" Łemko"Pojawia się ona po raz pierwszy W 1834r.Wyjaśniono ją w taki sposób, iż przezwisko Łemków pochodzi od słowa "łem"(z gramatyki Rusinów galicyjskich),którego oni uzywali w znaczeniu "lisze"( polskie ale)."Ot jakiś Łemko" Słowo Łemko oznaczało więc Rusina mówiącego nieczysto po rusku. Pomiędzy sobą Łemkowie-Rusini nigdy sami siebie Łemkami nie nazywali, tylko Rusnakami.Stopniowo nazwa upowszechniła się i przyjęła dla określenia tej grupy etnograficznej.

Spośród cech identyfikujących Łemków szczególnie charakterystyczne to: język,religia,i kultura materialna.
Obrazek
Łemkowskie cerkwie harmonijnie związane są z krajobrazem.Sytuowane zwykle na niewielkich wzniesieniach lub na platformach zboczy niekiedy stromych. Do XVIIIw świątynie wznoszono wyłącznie z drewna( w XVIIIw. upowszechnił się ciągły fundament kamienny). Cerkwie miały konstrukcję zrębową(kopuły w formie namiotowych jedno,dwu i trzykrotnie łamanych dachów wieńczonymi baniastymi lub namiotowymi hełmami z pseudolatarniami). Na szczytach hełmów żelazne kute krzyże.Od strony zachodnie przylegała do cerkwi wieża integralna część obiektu i jego najwyższy element.Niektóre cerkwie posiadają tzw. zahaty - rodzaj zadaszonego cokołu powszechnego w budownictwie mieszkalnym.
Obrazek
Łemkowie trudnili się uprawą ziemi,hodowlą owiec,bydła i kóż.Zajmowali sie bartnictwem, sadownictwem.Byli też znakomitymi kamieniarzami. Produkowali kamienie młyńskie,nagrobki zdobione rzeżbą figuralną,krzyże przydrożne.

Silnie zakorzeniona była religia.Pierwotny lult przyrody,czczenie tajemnych mocy i bóstw przenikały wiarę chrześćijańską silnie ją wzbogacając.
Poczatkowo Łemkowszczyzna należała do obrządku prawosławnego. Po zawartej w 1596r. Unii Brzeskiej,Łemkowie stali sie grekokatolikami.
Zewnętrznym przejawem odrębnośći Łemków był strój.
Obrazek
Ubiór męski składał się białej,lnianej koszuli,lnianych spodni(zimą wełnianych),białej lub niebieskiej kamizelki(łajbyk),oraz samodziałowej kurtki(hunia).Status społeczny Łemka- gazdy podkreślał brązowy płaszcz samodziałowy(czucha) będący rodzajem peleryny.

Obrazek
Strój kobiecy składał się z koszuli zdobionej koronką lub haftem,czarnego,aksamitnego gorsetu, wyszywanego srebrna nitką i cekinami oraz marszczonej spódnicy z drukowanego płótna.Zimą kobiety nosiły brązowe wełniane serdaki i kożuchy.Nakryciem głowy mężatek był czepiec na który nakładano chustkę.Dziewczęta nosiły na szyi korale.
Latem Łemkowie chodzili w lekkich wygodnych kierpcach, zimą wkładali skórzane buty z cholewami.

Folklor Łemków był niezwykle ciekawy.Bardzo bogata był twórczość ustna z przeważającymi w niej pieśniami lirycznymi i obrzędowymi.Legendy, baśnie,opowieści historyczne,przysłowia, przypowieści, wiersze przekazywane z ust do ust, z pokolenia na pokolenie wzbogacano o nowe wątki.Śpiew, muzyka towarzyszyła dorocznym świętom, wydarzeniom...Specjalna oprawę miały wesela i chrzciny.
Zagrody łemkowskie,z reguły jednobudynkowe, wznoszono z drewna. Wioski lokowano w dolinach rzek. Rozciągały sie one na znacznej przestrzeni. Nie miały charakteru zwartego. Przywiązywano dużą rolę do kompozycji przestrzennej zagrod,które wraz z najbliższymi formami terenu;drzewami, potokami,studnia tworzyły harmonijną całość.

Obrazek
Co pozostało po Łemkach MiG i ja opisaliśmy wcześniej.W wyniku dramatycznych wydarzeń Łemkowie zostali rozproszeni po świecie. Tylko niewielka część tej społeczości żyje w "starej ojczyżnie".Skupiska łemkowskie znajduja się w północnej i zachodniej Polsce, na Ukrainie,w Słowacji,USA,Kanadzie. Czy istnieje szansa na zachowanie tożsamości etnicznej i kulturowej? Wydaje się to bardzo trudne,zwłaszcza,że wieloletnie rozbicie Łemków spowodowały znaczące różnice w obrębie ich kultury. Zjawiskiem pozytywnym jest znaczne ożywienie kontaktów pomiedzy Łemkami wysiedlonymi na Ukrainę a zamieszkałymi w Polsce.
W Polsce coraz liczniej organizowane też są imprezy kulturalne i folklorystyczne. Np. w Zyndranowej "Od Rusal do Jana". Ogromną rolę w zachowaniu języka, kultury i tradycji spełnia Muzeum Kultury Łemkowskiej w Zyndranowej,którego twórcą był Teodor Gocz. Na cele ekspozycyjne przeznaczył ocalałą, rodzinną zagrodę. W skład ekspozycji wchodzi chyża(bydynek mieszkalno-gospodarczy), koniusznia (stajnia), wiatrak, kużnia cygańska,oraz elementy współczesne; pomniki ku czci ofiar Tallerhofu i obozu w Jaworznie(zdjęcie w poprzednim poście) a także chata żydowska z wystawą judaików,której uroczystemu otwarciu towarzyszył jedyny ocalały z pogromu w 1943r.w Zyndranowej Żyd, dziś profesor Uniwersytetu Stanowego Humboldt'a.Przybycie Żyda -tułacza miało znaczenie symboliczne: powrócił podobnie jak wracali do Zyndranowej Łemkowie.

Przez wiele lat muzeum miało charakter społeczny póżniej przeszło pod opiekę Muzeum Okręgowego w Krośnie. Od 1999r. zostało jednak tej opieki pozbawione. Zmaga się więc z poważnymi problemami finansowymi, grożącymi likwidacją placówki... :(
W muzeum możemy jeszcze obejrzeć świetna kolekcję obrazków Nikifora, który był Łemkiem
Obrazek
Kolekcjoner

-#4
Posty: 251
Rejestracja: czw 31 mar, 2005

Post autor: Kolekcjoner »

Bieszczady
20 - 27 maj 2006
Skład: MiG, Paweł, Mariusz.

Dzień 1 (sobota)

Sobota to dzień transportowo-zapoznawczy. Najpierw 9-godzinna podróż na południe (z Warszawy przez Radom, Skarżysko, Ostrowiec, Tarnobrzeg, Rzeszów i Sanok). Na miejsce docieramy około 16:00. Postanawiamy zabawić trochę w Solinie na zaporze: zjeść coś i popływać statkiem po Zalewie Solińskim. Gdyby nie muzyka „rejsowa” odpalona przez kapitana, wycieczka byłaby całkiem interesująca. Pod koniec dnia przemieszczamy się do Ustrzyk Górnych przez Polanę i Lutowiska. Ustrzyki całkowicie wyludnione. „Schronisko” Kremenaros świeci pustkami i zachęca do noclegu swoją formalinowo-zgnilną wonią. Nas jednak zachęcić nie zdołało. Znajdujemy w pobliżu sympatyczną kwaterę i tak kończy się dzień pierwszy.

Obrazek Obrazek Obrazek

Dzień 2 (niedziela)

Od rana bardzo ładna pogoda. Około 9:30 dociera do nas MiG. Po 15-minutowej aklimatyzacji (!) jest gotowy na szlak. Nie ma więc co zwlekać. Ruszamy z Ustrzyk przez Szeroki Wierch do przełęczy pod Tarnicą, a stamtąd na samą Tarnicę (1346 m). Wiatr gwiżdże na krzyżu, a wokół przyjemne widoczki. Schodzimy do Przełęczy Goprowców i dalej niebieskim szlakiem przez Bukowe Berdo do Widełek, a stamtąd z buta asfaltem przed siebie w kierunku Ustrzyk. Na szczęście spasował nam jakiś PKS, co znacznie skróciło blisko 7-kilometrową drogę powrotną. Na miejscu MiG delektuje się – o ile pamiętam – schaboszczakiem, a ja pichcę jakieś gorące kubki.

Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek

Dzień 3 (poniedziałek)

No to idziemy na Halicz. Tym razem start już o 8:00 rano! Przy pomocy Pawłowego samochodu docieramy w zastraszającym tempie do Wołosatego. A droga tam wiedzie wielce dziurawa. Sama osada niemal wymarła, dlatego od razu ruszamy na szlak – ponownie pod Tarnicę. Tam się rozdzielamy – Paweł zmierza w kierunku Przełęczy Goprowców, a my z MiGiem postanawiamy ponownie pójść na Tarnicę. W końcu nie byliśmy tam aż od wczoraj. Na wierzchołku ja coś tam kontempluję sobie, a Michał szuka jaskini, którą rzekomo odkryto niedawno w pobliżu. Gdzieś po kwadransie speleolog powraca i schodzimy do przełęczy, a potem gonimy Pawła (co zresztą nam się nie uda do końca tego dnia). Po jakimś czasie docieramy na Halicz (1333 m). Z tego szczytu rozpościerają się piękne widoki na bezkresne bieszczadzkie połacie szczytów i lasów. Można się zadumać. Co też czynimy, po czym ruszamy dalej. Gdzieś tam po drodze stosując zoom x10 i powiększając tak zrobioną fotkę jeszcze optycznie, dostrzegamy Pawła. Już nie pamiętam, ale chyba siedział na Rozsypańcu, a ja robiłem fotkę z Halicza (MiG?). W każdym razie wędrujemy dalej na Rozsypaniec (1280 m), a następnie w okolice Przełęczy Bukowskiej. Tam przebiega granica polsko-ukraińska. Zbaczamy ze szlaku i udajemy się żwirową drogą (foto) do samej granicy. Dalej iść nie można. Przed nami widoczny na wprost koniec świata, a po prawej pogranicznicy odmalowujący wyblakłe polskie słupki, coby ta IV Rzeczpospolita jakoś sensownie wyglądała z zewnątrz. ;) Przełęcz Bukowska to swoją drogą bardzo przyjemne miejsce. Stamtąd w dół do Wołosatego wiedzie bardzo przyjemna żwirowa droga. Przy czym słowo bardzo przyjemna po paru kilometrach monotonnego marszu zamieniam na bardzo… monotonna. Po drodze mija nas auto terenowe SG. Powieźć nas oczywiście nie łaska. Ok - idziemy, idziemy, aż tu nagle Wołosate. Tam zahaczamy o miejce, gdzie w 1837 r. stała cerkiew. Teraz widać tylko zarysy fundamentów i resztki nagrobków (foto). Takich cerkwisk w Bieszczadach mnóstwo – kto był ten wie. Robią ogromne wrażenie. Wędrując wśród zapomnianych nagrobków, wyczuwamy obecność duchów ludzi wymordowanych a to przez UPA, a to przez Polaków. W tych miejscach panuje jakaś historyczna presja, czy może ciśnienie. Nie umiem tego napisać inaczej… W wołosackim barze spotykamy Pawła. Po konsumpcji piwa i innych drobiazgów udajemy się na zasłużony odpoczynek do Ustrzyk.

Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek

Dzień 4 (wtorek)

Startujemy znowu w okolicach 8:00. Cel główny: Rawki. Cel bieżący: sklep spożywczy. W trakcie przemieszczania się do sklepu, zatrzymuje nas do kontroli patrol SG. Skąd, dokąd, po co, dlaczego i… miłego pobytu. Nasze późniejsze spekulacje odnośnie powodów kontroli oscylowały wokół plecaka Pawła, który to model („Ural”) – pochodząc gdzieś z lat 80-tych – jest zapewne nadal na wyposażeniu ukraińskich przemytników. W sklepie zakupy i dygamy asfaltem do odbicia szlaku na Rawki. Pogoda lampa. W miedzyczasie wykonuję… zdjęcie ptaszka! (jak się komuś coś kojarzy, proszę zerknąć na pierwsze zdjęcie). ;) Wspinamy się więc dosyć sprawnie na Wielką Rawkę (1307 m), a stamtąd na Krzemieniec (1221 m), zwany też z węgierska Kremenarosem. Droga na ten ostatni wiedzie między wielkimi polsko-ukraińskimi słupami granicznymi, które stylem przypominają XVIII/XIX wiek. Sporo słupów ukraińskich jest połamanych i przewrócownych. Jacyś polscy nacjonaliści czy co? Na samym Kremenarosie obelisk u zbiegu trzech granic (PL – UA – SK). Bardzo miłe miejsce. Ciągle ma się wrażenie, że jest się na celowniku optycznym broni palnej jakiegoś patrolu granicznego... Wracamy na Wielką Rawkę, a stamtąd na Małą Rawkę i do bacówki poniżej. Niestety w bacówce nie bardzo jest co jeść. Szczególnie doskwiera brak żurku… Na zewnątrz panuje niemiły upał. Po kwadransie czy może godzinie odpoczynku schodzimy na Przełęcz Wyżniańską i rozpoczynamy wędrówkę w kierunku Połoniny Caryńskiej (1297 m). A połonina ta to piękne miejsce, mówie wam… Zacząłem skakać po niej jak kozica (lub może cap?), przez co straciłem z oczu resztę kompaniji. Piekne widoki. Jako że dzień ma się ku końcowi, wracam do chłopaków i kierujemy się na kwaterę. Po drodze wspólna fotka na niższym wierzchołku połoniny i lasem do Ustrzyk. Tym razem odpuszczam sobie instanty i dokonuję konsumpcji smażonego oscypka z sosem czosnkowym w lokalnej gastronomii. Chłopaki też jedzą jakieś divadla, ale nie pamiętam co. Do tego oczywiście piwko.

Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek

Dzień 5 (środa)

Od samego rana leje deszcz. Czasem po prostu pada, ale to rzadziej. Decydujemy się pozwiedzać trochę cerkwie i cerkwiska, bo co niby robić? Odpala tedy Paweł auto marki Polonez (uznanie w Chinach!) i już pędzimy co mocy w silniku na północ. Pierwsze cerkwisko w Bereżkach. Prawdopodobnie ma niesamowity urok. Niestety – czy to z powodu prędkości jazdy, czy też subtelnej dekoncentracji nie udaje nam się go wypatrzeć. W każdym razie jak pisze jeden z przewodników – „…na południowym skraju obecnej osady, na zakręcie szosy, rośnie kilka starych jesionów znaczących miejsce po drewnianej cerkwi z 1909 r.” W miejscu gdzie dawniej był cmentarz poprowadzono szosę. A zatem w zasadzie cmentarz ów odwiedziliśmy... Przy budowie tej szosy wykorzystywano również płyty kamienne z nagrobków różnych innych zapomnianych cmentarzy. Trudno o racjonalny komentarz… A my jedziemy dalej. W Stuposianach zbaczamy na drogę do Mucznego, gdzie znajduje się kolejne cerkwisko z pozostałościami nagrobków. Resztę miejscowości zrównano z ziemią. Kolejny nasz cel: Smolnik. Tam droga z betonowych płyt wiedzie pod niewielkie wzgórze, na którym stoi zachowana cerkiew typu bojkowskiego z 1791 roku. Jej spadziste dachy, wystające poza obręb budynku chronią nas przed kolejnym atakiem deszczu. I tak sobie stoimy w jego strugach, rozmyślając o historycznych koleinach losu... Chociaż szczerze mówiąc, o czym rozmyślali chłopaki to ja nie wiem… może o żurku? ;) Kiedy deszcz już "tylko pada", ruszamy dalej obejrzeć kolejne cerkwie – w Żłobku, Rabem i Hoszowie. Wreszcie docieramy do Ustrzyk Dolnych. Tam zwiedzamy Muzeum Przyrodnicze BdPN wśród kilku hałaśliwych wycieczek szkolnych, po czym wracamy do UG. Ciagle pada do tego stopnia, że nie chce nam się wyjść wieczorem na piwo. Aż nie do wiary, że tak mogło padać… ;) Pod koniec opisu tego dnia należy nadmienić, że MiG przez cały czas dzielnie serwował nam ciekawoski nt. cerkwi i cerkwisk, posiłkując się Przewodnikiem Wytrawnego Turysty.

Obrazek Obrazek Obrazek

Dzień 6 (czwartek)

Od rana ładna pogoda. Najwyraźniej przez noc się wypadało. Zabieramy duże plecaki i rozpoczynamy wędrówkę na Połoninę Caryńską. Po drodze mijamy salamandrę i fioletowego ślimaka, schodzących prawdopodobnie do Ustrzyk. Po niedługim czasie docieramy do początku połoniny. Po kolejnym niedługim czasie do ruin cmentarza w Berehach Górnych. Tam zasiadamy na ławeczce i komentujemy na żywo sytuację z położonego poniżej parkingu. A działo się, oj działo… Podjeżdżały autokary, zabierały wycieczki. Jeden, drugi, trzeci, czwarty… Jakieś zielone szkoły chyba… Po godzinie na parkingu trochę jakby się przeluźniło, dlatego turlamy się na dół. Tam z niewinnymi minami omijamy łukiem budkę, w której coś sprzedawano. Raczej nie hot-dogi. Prędzej jakieś książki, przewodniki, czy tam bilety BdPN… ;) Rozpoczyna się wędrówka pod górę w kierunku Chatki Puchatka. Niestety z czasem pojawiają się kolejne wycieczki, ślizgające się po totalnie zabłoconym i stromym szlaku. Przepuszczanie takiej wycieczki trwa baaardzo długo. Z nudów robimy z MiGiem zakłady – ile osób się poślizgnie w kluczowych momentach. Już nie pamiętam, kto wygrał. ;) Wreszcie docieramy do Chatki. A tam piękne klimaty. Widoczki, pustawo, piwo za 7 zeta. Salka jadalna dla zwykłych userów koszmarnie lodowata. Za to salka dla abonentów cieplutka, aż miło. My jednak zabezpieczywszy po piwku, tkwimy na zewnętrznej ławce, podziwiając słońce. Tkwimy, mimo że jest strasznie zimno, chyba poniżej 15*C + wiatr. Dla rozgrzewki decydujemy się obejrzeć łazienkę. Docieramy do niej już po ok. 5-10 minutach szybkiego marszu w dół (foto). Nikt się jednak nie kąpie, bo i po co. Wracamy na górę, pomagamy GOPRowcowi wrzucić skuter na łazika, zjadamy kolację i spać.

Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek

Dzień 7 (piątek)

Sympatyczne śniadanko w Chatce z całym czajnikiem wrzątku za jedyne 1 zł. Potem sprawny repaking i już wędrujemy Połoniną Wetlińską do Przełęczy M. Orłowicza. Stamtąd szybki wypad na Smerek (1222 m) i równie szybki powrót na przełęcz (straszny wmordęwiatr!). A z przełęczy sielankowym laskiem i polankami kierujemy się niespiesznie w kierunku Jaworzca. Północna część Smereka jest osłonięta od wiatru, więc można znowu zredukować się do koszulek. Początkowo polanki, potem coraz gęstszy las. Idzie się niezwykle przyjemnie. Ale do czasu… Nagle rozlega się sugestywne GRRRROOOM!!... – chyba gdzieś na wysokości Krysowej. Zarzucamy pokrowce na plecaki i pitupitexy na karki. Rozpoczyna się mega-burza z gradobiciem, piorunobiciem i deszczobiciem. Pioruny walą raz po raz, jakby tuż obok ścieżki. Czasem zatrzymujemy się, czekając na resztę grupy… GRRRROOOM!!... o kurde, stoimy pod drzewem, przesuńmy się gdzieś, bo jak pieprznie… Ale gdzie tu się przesunąć, same drzewa wokół… Tak sobie idziemy z duszą na ramieniu chyba dobry kwadrans, kiedy wreszcie się uspokaja. Lawirując zamokniętym laskiem wyłaniamy się wreszcie przed bacówką „Jaworzec”. Uff… tam wychodzi słońce. Oglądamy się i widzimy resztki burzy (foto). Siadamy obok bacówki i próbujemy się suszyć. Ja mam oczywiście mokre buty i spodnie. Paweł chyba tylko spodnie. MiG nie ma mokrego nic. :) Jakiś czas myślimy co dalej. Były plany, żeby iść tego dnia do bacówki „Pod Honem”. Jest już jednak późne popołudnie. Do Hona 4 godziny po gliniasto-błotnistym szlaku. Eeeetam… zostajemy. Wnosimy się do bacówki – skądinąd bardzo przyjemnej. Na wyposażeniu nawet ciepła woda, chociaż… „Oszczędzaj wodę, bo będziesz dygał do strumienia” – głosi porozumiewawczo ulotka koło prysznica. ;) Po jakimś czasie wybieramy się potowarzyszyć MiGowi w poszukiwaniu śladów dawnej wsi Jaworzec. Taka wieczorna wycieczka po totalnie rozmokłych łąkach. Odnajdujemy „Krzyż Pańszczyźniany” a potem ślady w terenie, mogące świadczyć o tym, że kiedyś w tym miejscu stały domy. Ja po jakimś czasie zawracam w myśl zasady: „W mokrej łące nawet mokry but nie wyschnie.” Chłopaki poszli gdzieś tam dalej.

Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek Obrazek

Dzień 8 (sobota)

Pogoda taka sobie. Niby nie pada, ale jakieś ciężkie chmury zwisają wokół. Schodzimy do Kalnicy żwirową drogą, mijając kilka stanowisk wypalania drewna na węgiel. Przy drodze chwila zastanowienia – idziemy na Okrąglik, czy zwijamy się do Ustrzyk. Ogólna ocena sytuacji, powiązana z wnikliwymi obserwacjami meteo oraz badaniami morale zespołu doprowadza nas do jedynie słusznego wniosku: LETS GO HOME. No to z buta przez Smerek (miejscowość) i Wetlinę w kierunku UG. Gdzieś za Wetliną przyjeżdża po nas umówiony transport i odwozi nas do miejsca spoczynku Poloneza. Tam wrzucamy plecaki do bagażnika i odjeżdżamy w kierunku Soliny. Koło zapory ostatnie zakupy pamiątek i już mkniemy serpentynami w kierunku Sanoka i dalej do Warszawy z prędkością skłaniającą do przemyśleń o ulotności żywota ludzkiego… ;)
Obrazek
Zablokowany