Bieszczady
20 - 27 maj 2006
Skład: MiG, Paweł, Mariusz.
Dzień 1 (sobota)
Sobota to dzień transportowo-zapoznawczy. Najpierw 9-godzinna podróż na południe (z Warszawy przez Radom, Skarżysko, Ostrowiec, Tarnobrzeg, Rzeszów i Sanok). Na miejsce docieramy około 16:00. Postanawiamy zabawić trochę w Solinie na zaporze: zjeść coś i popływać statkiem po Zalewie Solińskim. Gdyby nie muzyka „rejsowa” odpalona przez kapitana, wycieczka byłaby całkiem interesująca. Pod koniec dnia przemieszczamy się do Ustrzyk Górnych przez Polanę i Lutowiska. Ustrzyki całkowicie wyludnione. „Schronisko” Kremenaros świeci pustkami i zachęca do noclegu swoją formalinowo-zgnilną wonią. Nas jednak zachęcić nie zdołało. Znajdujemy w pobliżu sympatyczną kwaterę i tak kończy się dzień pierwszy.
Dzień 2 (niedziela)
Od rana bardzo ładna pogoda. Około 9:30 dociera do nas MiG. Po 15-minutowej aklimatyzacji (!) jest gotowy na szlak. Nie ma więc co zwlekać. Ruszamy z Ustrzyk przez Szeroki Wierch do przełęczy pod Tarnicą, a stamtąd na samą Tarnicę (1346 m). Wiatr gwiżdże na krzyżu, a wokół przyjemne widoczki. Schodzimy do Przełęczy Goprowców i dalej niebieskim szlakiem przez Bukowe Berdo do Widełek, a stamtąd z buta asfaltem przed siebie w kierunku Ustrzyk. Na szczęście spasował nam jakiś PKS, co znacznie skróciło blisko 7-kilometrową drogę powrotną. Na miejscu MiG delektuje się – o ile pamiętam – schaboszczakiem, a ja pichcę jakieś gorące kubki.
Dzień 3 (poniedziałek)
No to idziemy na Halicz. Tym razem start już o 8:00 rano! Przy pomocy Pawłowego samochodu docieramy w zastraszającym tempie do Wołosatego. A droga tam wiedzie wielce dziurawa. Sama osada niemal wymarła, dlatego od razu ruszamy na szlak – ponownie pod Tarnicę. Tam się rozdzielamy – Paweł zmierza w kierunku Przełęczy Goprowców, a my z MiGiem postanawiamy ponownie pójść na Tarnicę. W końcu nie byliśmy tam aż od wczoraj. Na wierzchołku ja coś tam kontempluję sobie, a Michał szuka jaskini, którą rzekomo odkryto niedawno w pobliżu. Gdzieś po kwadransie speleolog powraca i schodzimy do przełęczy, a potem gonimy Pawła (co zresztą nam się nie uda do końca tego dnia). Po jakimś czasie docieramy na Halicz (1333 m). Z tego szczytu rozpościerają się piękne widoki na bezkresne bieszczadzkie połacie szczytów i lasów. Można się zadumać. Co też czynimy, po czym ruszamy dalej. Gdzieś tam po drodze stosując zoom x10 i powiększając tak zrobioną fotkę jeszcze optycznie, dostrzegamy Pawła. Już nie pamiętam, ale chyba siedział na Rozsypańcu, a ja robiłem fotkę z Halicza (MiG?). W każdym razie wędrujemy dalej na Rozsypaniec (1280 m), a następnie w okolice Przełęczy Bukowskiej. Tam przebiega granica polsko-ukraińska. Zbaczamy ze szlaku i udajemy się żwirową drogą (foto) do samej granicy. Dalej iść nie można. Przed nami widoczny na wprost koniec świata, a po prawej pogranicznicy odmalowujący wyblakłe polskie słupki, coby ta IV Rzeczpospolita jakoś sensownie wyglądała z zewnątrz.

Dzień 4 (wtorek)
Startujemy znowu w okolicach 8:00. Cel główny: Rawki. Cel bieżący: sklep spożywczy. W trakcie przemieszczania się do sklepu, zatrzymuje nas do kontroli patrol SG. Skąd, dokąd, po co, dlaczego i… miłego pobytu. Nasze późniejsze spekulacje odnośnie powodów kontroli oscylowały wokół plecaka Pawła, który to model („Ural”) – pochodząc gdzieś z lat 80-tych – jest zapewne nadal na wyposażeniu ukraińskich przemytników. W sklepie zakupy i dygamy asfaltem do odbicia szlaku na Rawki. Pogoda lampa. W miedzyczasie wykonuję… zdjęcie ptaszka! (jak się komuś coś kojarzy, proszę zerknąć na pierwsze zdjęcie).

Dzień 5 (środa)
Od samego rana leje deszcz. Czasem po prostu pada, ale to rzadziej. Decydujemy się pozwiedzać trochę cerkwie i cerkwiska, bo co niby robić? Odpala tedy Paweł auto marki Polonez (uznanie w Chinach!) i już pędzimy co mocy w silniku na północ. Pierwsze cerkwisko w Bereżkach. Prawdopodobnie ma niesamowity urok. Niestety – czy to z powodu prędkości jazdy, czy też subtelnej dekoncentracji nie udaje nam się go wypatrzeć. W każdym razie jak pisze jeden z przewodników – „…na południowym skraju obecnej osady, na zakręcie szosy, rośnie kilka starych jesionów znaczących miejsce po drewnianej cerkwi z 1909 r.” W miejscu gdzie dawniej był cmentarz poprowadzono szosę. A zatem w zasadzie cmentarz ów odwiedziliśmy... Przy budowie tej szosy wykorzystywano również płyty kamienne z nagrobków różnych innych zapomnianych cmentarzy. Trudno o racjonalny komentarz… A my jedziemy dalej. W Stuposianach zbaczamy na drogę do Mucznego, gdzie znajduje się kolejne cerkwisko z pozostałościami nagrobków. Resztę miejscowości zrównano z ziemią. Kolejny nasz cel: Smolnik. Tam droga z betonowych płyt wiedzie pod niewielkie wzgórze, na którym stoi zachowana cerkiew typu bojkowskiego z 1791 roku. Jej spadziste dachy, wystające poza obręb budynku chronią nas przed kolejnym atakiem deszczu. I tak sobie stoimy w jego strugach, rozmyślając o historycznych koleinach losu... Chociaż szczerze mówiąc, o czym rozmyślali chłopaki to ja nie wiem… może o żurku?


Dzień 6 (czwartek)
Od rana ładna pogoda. Najwyraźniej przez noc się wypadało. Zabieramy duże plecaki i rozpoczynamy wędrówkę na Połoninę Caryńską. Po drodze mijamy salamandrę i fioletowego ślimaka, schodzących prawdopodobnie do Ustrzyk. Po niedługim czasie docieramy do początku połoniny. Po kolejnym niedługim czasie do ruin cmentarza w Berehach Górnych. Tam zasiadamy na ławeczce i komentujemy na żywo sytuację z położonego poniżej parkingu. A działo się, oj działo… Podjeżdżały autokary, zabierały wycieczki. Jeden, drugi, trzeci, czwarty… Jakieś zielone szkoły chyba… Po godzinie na parkingu trochę jakby się przeluźniło, dlatego turlamy się na dół. Tam z niewinnymi minami omijamy łukiem budkę, w której coś sprzedawano. Raczej nie hot-dogi. Prędzej jakieś książki, przewodniki, czy tam bilety BdPN…


Dzień 7 (piątek)
Sympatyczne śniadanko w Chatce z całym czajnikiem wrzątku za jedyne 1 zł. Potem sprawny repaking i już wędrujemy Połoniną Wetlińską do Przełęczy M. Orłowicza. Stamtąd szybki wypad na Smerek (1222 m) i równie szybki powrót na przełęcz (straszny wmordęwiatr!). A z przełęczy sielankowym laskiem i polankami kierujemy się niespiesznie w kierunku Jaworzca. Północna część Smereka jest osłonięta od wiatru, więc można znowu zredukować się do koszulek. Początkowo polanki, potem coraz gęstszy las. Idzie się niezwykle przyjemnie. Ale do czasu… Nagle rozlega się sugestywne GRRRROOOM!!... – chyba gdzieś na wysokości Krysowej. Zarzucamy pokrowce na plecaki i pitupitexy na karki. Rozpoczyna się mega-burza z gradobiciem, piorunobiciem i deszczobiciem. Pioruny walą raz po raz, jakby tuż obok ścieżki. Czasem zatrzymujemy się, czekając na resztę grupy… GRRRROOOM!!... o kurde, stoimy pod drzewem, przesuńmy się gdzieś, bo jak pieprznie… Ale gdzie tu się przesunąć, same drzewa wokół… Tak sobie idziemy z duszą na ramieniu chyba dobry kwadrans, kiedy wreszcie się uspokaja. Lawirując zamokniętym laskiem wyłaniamy się wreszcie przed bacówką „Jaworzec”. Uff… tam wychodzi słońce. Oglądamy się i widzimy resztki burzy (foto). Siadamy obok bacówki i próbujemy się suszyć. Ja mam oczywiście mokre buty i spodnie. Paweł chyba tylko spodnie. MiG nie ma mokrego nic.


Dzień 8 (sobota)
Pogoda taka sobie. Niby nie pada, ale jakieś ciężkie chmury zwisają wokół. Schodzimy do Kalnicy żwirową drogą, mijając kilka stanowisk wypalania drewna na węgiel. Przy drodze chwila zastanowienia – idziemy na Okrąglik, czy zwijamy się do Ustrzyk. Ogólna ocena sytuacji, powiązana z wnikliwymi obserwacjami meteo oraz badaniami morale zespołu doprowadza nas do jedynie słusznego wniosku: LETS GO HOME. No to z buta przez Smerek (miejscowość) i Wetlinę w kierunku UG. Gdzieś za Wetliną przyjeżdża po nas umówiony transport i odwozi nas do miejsca spoczynku Poloneza. Tam wrzucamy plecaki do bagażnika i odjeżdżamy w kierunku Soliny. Koło zapory ostatnie zakupy pamiątek i już mkniemy serpentynami w kierunku Sanoka i dalej do Warszawy z prędkością skłaniającą do przemyśleń o ulotności żywota ludzkiego…
