majowe Bieszczady - relacja
majowe Bieszczady - relacja
Galeria: https://photos.app.goo.gl/rrEbs2BxcB1H1ULi8
Bieszczady
20 - 27 maj 2006
Skład: MiG, Paweł, Mariusz.
Dzień 1 (sobota)
Sobota to dzień transportowo-zapoznawczy. Najpierw 9-godzinna podróż na południe (z Warszawy przez Radom, Skarżysko, Ostrowiec, Tarnobrzeg, Rzeszów i Sanok). Na miejsce docieramy około 16:00. Postanawiamy zabawić trochę w Solinie na zaporze: zjeść coś i popływać statkiem po Zalewie Solińskim. Gdyby nie muzyka „rejsowa” odpalona przez kapitana, wycieczka byłaby całkiem interesująca. Pod koniec dnia przemieszczamy się do Ustrzyk Górnych przez Polanę i Lutowiska. Ustrzyki całkowicie wyludnione. „Schronisko” Kremenaros świeci pustkami i zachęca do noclegu swoją formalinowo-zgnilną wonią. Nas jednak zachęcić nie zdołało. Znajdujemy w pobliżu sympatyczną kwaterę i tak kończy się dzień pierwszy.
Dzień 2 (niedziela)
Od rana bardzo ładna pogoda. Około 9:30 dociera do nas MiG. Po 15-minutowej aklimatyzacji (!) jest gotowy na szlak. Nie ma więc co zwlekać. Ruszamy z Ustrzyk przez Szeroki Wierch do przełęczy pod Tarnicą, a stamtąd na samą Tarnicę (1346 m). Wiatr gwiżdże na krzyżu, a wokół przyjemne widoczki. Schodzimy do Przełęczy Goprowców i dalej niebieskim szlakiem przez Bukowe Berdo do Widełek, a stamtąd z buta asfaltem przed siebie w kierunku Ustrzyk. Na szczęście spasował nam jakiś PKS, co znacznie skróciło blisko 7-kilometrową drogę powrotną. Na miejscu MiG delektuje się – o ile pamiętam – schaboszczakiem, a ja pichcę jakieś gorące kubki.
Dzień 3 (poniedziałek)
No to idziemy na Halicz. Tym razem start już o 8:00 rano! Przy pomocy Pawłowego samochodu docieramy w zastraszającym tempie do Wołosatego. A droga tam wiedzie wielce dziurawa. Sama osada niemal wymarła, dlatego od razu ruszamy na szlak – ponownie pod Tarnicę. Tam się rozdzielamy – Paweł zmierza w kierunku Przełęczy Goprowców, a my z MiGiem postanawiamy ponownie pójść na Tarnicę. W końcu nie byliśmy tam aż od wczoraj. Na wierzchołku ja coś tam kontempluję sobie, a Michał szuka jaskini, którą rzekomo odkryto niedawno w pobliżu. Gdzieś po kwadransie speleolog powraca i schodzimy do przełęczy, a potem gonimy Pawła (co zresztą nam się nie uda do końca tego dnia). Po jakimś czasie docieramy na Halicz (1333 m). Z tego szczytu rozpościerają się piękne widoki na bezkresne bieszczadzkie połacie szczytów i lasów. Można się zadumać. Co też czynimy, po czym ruszamy dalej. Gdzieś tam po drodze stosując zoom x10 i powiększając tak zrobioną fotkę jeszcze optycznie, dostrzegamy Pawła. Już nie pamiętam, ale chyba siedział na Rozsypańcu, a ja robiłem fotkę z Halicza (MiG?). W każdym razie wędrujemy dalej na Rozsypaniec (1280 m), a następnie w okolice Przełęczy Bukowskiej. Tam przebiega granica polsko-ukraińska. Zbaczamy ze szlaku i udajemy się żwirową drogą (foto) do samej granicy. Dalej iść nie można. Przed nami widoczny na wprost koniec świata, a po prawej pogranicznicy odmalowujący wyblakłe polskie słupki, coby ta IV Rzeczpospolita jakoś sensownie wyglądała z zewnątrz. Przełęcz Bukowska to swoją drogą bardzo przyjemne miejsce. Stamtąd w dół do Wołosatego wiedzie bardzo przyjemna żwirowa droga. Przy czym słowo bardzo przyjemna po paru kilometrach monotonnego marszu zamieniam na bardzo… monotonna. Po drodze mija nas auto terenowe SG. Powieźć nas oczywiście nie łaska. Ok - idziemy, idziemy, aż tu nagle Wołosate. Tam zahaczamy o miejce, gdzie w 1837 r. stała cerkiew. Teraz widać tylko zarysy fundamentów i resztki nagrobków (foto). Takich cerkwisk w Bieszczadach mnóstwo – kto był ten wie. Robią ogromne wrażenie. Wędrując wśród zapomnianych nagrobków, wyczuwamy obecność duchów ludzi wymordowanych a to przez UPA, a to przez Polaków. W tych miejscach panuje jakaś historyczna presja, czy może ciśnienie. Nie umiem tego napisać inaczej… W wołosackim barze spotykamy Pawła. Po konsumpcji piwa i innych drobiazgów udajemy się na zasłużony odpoczynek do Ustrzyk.
Dzień 4 (wtorek)
Startujemy znowu w okolicach 8:00. Cel główny: Rawki. Cel bieżący: sklep spożywczy. W trakcie przemieszczania się do sklepu, zatrzymuje nas do kontroli patrol SG. Skąd, dokąd, po co, dlaczego i… miłego pobytu. Nasze późniejsze spekulacje odnośnie powodów kontroli oscylowały wokół plecaka Pawła, który to model („Ural”) – pochodząc gdzieś z lat 80-tych – jest zapewne nadal na wyposażeniu ukraińskich przemytników. W sklepie zakupy i dygamy asfaltem do odbicia szlaku na Rawki. Pogoda lampa. W miedzyczasie wykonuję… zdjęcie ptaszka! (jak się komuś coś kojarzy, proszę zerknąć na pierwsze zdjęcie). Wspinamy się więc dosyć sprawnie na Wielką Rawkę (1307 m), a stamtąd na Krzemieniec (1221 m), zwany też z węgierska Kremenarosem. Droga na ten ostatni wiedzie między wielkimi polsko-ukraińskimi słupami granicznymi, które stylem przypominają XVIII/XIX wiek. Sporo słupów ukraińskich jest połamanych i przewrócownych. Jacyś polscy nacjonaliści czy co? Na samym Kremenarosie obelisk u zbiegu trzech granic (PL – UA – SK). Bardzo miłe miejsce. Ciągle ma się wrażenie, że jest się na celowniku optycznym broni palnej jakiegoś patrolu granicznego... Wracamy na Wielką Rawkę, a stamtąd na Małą Rawkę i do bacówki poniżej. Niestety w bacówce nie bardzo jest co jeść. Szczególnie doskwiera brak żurku… Na zewnątrz panuje niemiły upał. Po kwadransie czy może godzinie odpoczynku schodzimy na Przełęcz Wyżniańską i rozpoczynamy wędrówkę w kierunku Połoniny Caryńskiej (1297 m). A połonina ta to piękne miejsce, mówie wam… Zacząłem skakać po niej jak kozica (lub może cap?), przez co straciłem z oczu resztę kompaniji. Piekne widoki. Jako że dzień ma się ku końcowi, wracam do chłopaków i kierujemy się na kwaterę. Po drodze wspólna fotka na niższym wierzchołku połoniny i lasem do Ustrzyk. Tym razem odpuszczam sobie instanty i dokonuję konsumpcji smażonego oscypka z sosem czosnkowym w lokalnej gastronomii. Chłopaki też jedzą jakieś divadla, ale nie pamiętam co. Do tego oczywiście piwko.
Dzień 5 (środa)
Od samego rana leje deszcz. Czasem po prostu pada, ale to rzadziej. Decydujemy się pozwiedzać trochę cerkwie i cerkwiska, bo co niby robić? Odpala tedy Paweł auto marki Polonez (uznanie w Chinach!) i już pędzimy co mocy w silniku na północ. Pierwsze cerkwisko w Bereżkach. Prawdopodobnie ma niesamowity urok. Niestety – czy to z powodu prędkości jazdy, czy też subtelnej dekoncentracji nie udaje nam się go wypatrzeć. W każdym razie jak pisze jeden z przewodników – „…na południowym skraju obecnej osady, na zakręcie szosy, rośnie kilka starych jesionów znaczących miejsce po drewnianej cerkwi z 1909 r.” W miejscu gdzie dawniej był cmentarz poprowadzono szosę. A zatem w zasadzie cmentarz ów odwiedziliśmy... Przy budowie tej szosy wykorzystywano również płyty kamienne z nagrobków różnych innych zapomnianych cmentarzy. Trudno o racjonalny komentarz… A my jedziemy dalej. W Stuposianach zbaczamy na drogę do Mucznego, gdzie znajduje się kolejne cerkwisko z pozostałościami nagrobków. Resztę miejscowości zrównano z ziemią. Kolejny nasz cel: Smolnik. Tam droga z betonowych płyt wiedzie pod niewielkie wzgórze, na którym stoi zachowana cerkiew typu bojkowskiego z 1791 roku. Jej spadziste dachy, wystające poza obręb budynku chronią nas przed kolejnym atakiem deszczu. I tak sobie stoimy w jego strugach, rozmyślając o historycznych koleinach losu... Chociaż szczerze mówiąc, o czym rozmyślali chłopaki to ja nie wiem… może o żurku? Kiedy deszcz już "tylko pada", ruszamy dalej obejrzeć kolejne cerkwie – w Żłobku, Rabem i Hoszowie. Wreszcie docieramy do Ustrzyk Dolnych. Tam zwiedzamy Muzeum Przyrodnicze BdPN wśród kilku hałaśliwych wycieczek szkolnych, po czym wracamy do UG. Ciagle pada do tego stopnia, że nie chce nam się wyjść wieczorem na piwo. Aż nie do wiary, że tak mogło padać… Pod koniec opisu tego dnia należy nadmienić, że MiG przez cały czas dzielnie serwował nam ciekawoski nt. cerkwi i cerkwisk, posiłkując się Przewodnikiem Wytrawnego Turysty.
Dzień 6 (czwartek)
Od rana ładna pogoda. Najwyraźniej przez noc się wypadało. Zabieramy duże plecaki i rozpoczynamy wędrówkę na Połoninę Caryńską. Po drodze mijamy salamandrę i fioletowego ślimaka, schodzących prawdopodobnie do Ustrzyk. Po niedługim czasie docieramy do początku połoniny. Po kolejnym niedługim czasie do ruin cmentarza w Berehach Górnych. Tam zasiadamy na ławeczce i komentujemy na żywo sytuację z położonego poniżej parkingu. A działo się, oj działo… Podjeżdżały autokary, zabierały wycieczki. Jeden, drugi, trzeci, czwarty… Jakieś zielone szkoły chyba… Po godzinie na parkingu trochę jakby się przeluźniło, dlatego turlamy się na dół. Tam z niewinnymi minami omijamy łukiem budkę, w której coś sprzedawano. Raczej nie hot-dogi. Prędzej jakieś książki, przewodniki, czy tam bilety BdPN… Rozpoczyna się wędrówka pod górę w kierunku Chatki Puchatka. Niestety z czasem pojawiają się kolejne wycieczki, ślizgające się po totalnie zabłoconym i stromym szlaku. Przepuszczanie takiej wycieczki trwa baaardzo długo. Z nudów robimy z MiGiem zakłady – ile osób się poślizgnie w kluczowych momentach. Już nie pamiętam, kto wygrał. Wreszcie docieramy do Chatki. A tam piękne klimaty. Widoczki, pustawo, piwo za 7 zeta. Salka jadalna dla zwykłych userów koszmarnie lodowata. Za to salka dla abonentów cieplutka, aż miło. My jednak zabezpieczywszy po piwku, tkwimy na zewnętrznej ławce, podziwiając słońce. Tkwimy, mimo że jest strasznie zimno, chyba poniżej 15*C + wiatr. Dla rozgrzewki decydujemy się obejrzeć łazienkę. Docieramy do niej już po ok. 5-10 minutach szybkiego marszu w dół (foto). Nikt się jednak nie kąpie, bo i po co. Wracamy na górę, pomagamy GOPRowcowi wrzucić skuter na łazika, zjadamy kolację i spać.
Dzień 7 (piątek)
Sympatyczne śniadanko w Chatce z całym czajnikiem wrzątku za jedyne 1 zł. Potem sprawny repaking i już wędrujemy Połoniną Wetlińską do Przełęczy M. Orłowicza. Stamtąd szybki wypad na Smerek (1222 m) i równie szybki powrót na przełęcz (straszny wmordęwiatr!). A z przełęczy sielankowym laskiem i polankami kierujemy się niespiesznie w kierunku Jaworzca. Północna część Smereka jest osłonięta od wiatru, więc można znowu zredukować się do koszulek. Początkowo polanki, potem coraz gęstszy las. Idzie się niezwykle przyjemnie. Ale do czasu… Nagle rozlega się sugestywne GRRRROOOM!!... – chyba gdzieś na wysokości Krysowej. Zarzucamy pokrowce na plecaki i pitupitexy na karki. Rozpoczyna się mega-burza z gradobiciem, piorunobiciem i deszczobiciem. Pioruny walą raz po raz, jakby tuż obok ścieżki. Czasem zatrzymujemy się, czekając na resztę grupy… GRRRROOOM!!... o kurde, stoimy pod drzewem, przesuńmy się gdzieś, bo jak pieprznie… Ale gdzie tu się przesunąć, same drzewa wokół… Tak sobie idziemy z duszą na ramieniu chyba dobry kwadrans, kiedy wreszcie się uspokaja. Lawirując zamokniętym laskiem wyłaniamy się wreszcie przed bacówką „Jaworzec”. Uff… tam wychodzi słońce. Oglądamy się i widzimy resztki burzy (foto). Siadamy obok bacówki i próbujemy się suszyć. Ja mam oczywiście mokre buty i spodnie. Paweł chyba tylko spodnie. MiG nie ma mokrego nic. Jakiś czas myślimy co dalej. Były plany, żeby iść tego dnia do bacówki „Pod Honem”. Jest już jednak późne popołudnie. Do Hona 4 godziny po gliniasto-błotnistym szlaku. Eeeetam… zostajemy. Wnosimy się do bacówki – skądinąd bardzo przyjemnej. Na wyposażeniu nawet ciepła woda, chociaż… „Oszczędzaj wodę, bo będziesz dygał do strumienia” – głosi porozumiewawczo ulotka koło prysznica. Po jakimś czasie wybieramy się potowarzyszyć MiGowi w poszukiwaniu śladów dawnej wsi Jaworzec. Taka wieczorna wycieczka po totalnie rozmokłych łąkach. Odnajdujemy „Krzyż Pańszczyźniany” a potem ślady w terenie, mogące świadczyć o tym, że kiedyś w tym miejscu stały domy. Ja po jakimś czasie zawracam w myśl zasady: „W mokrej łące nawet mokry but nie wyschnie.” Chłopaki poszli gdzieś tam dalej.
Dzień 8 (sobota)
Pogoda taka sobie. Niby nie pada, ale jakieś ciężkie chmury zwisają wokół. Schodzimy do Kalnicy żwirową drogą, mijając kilka stanowisk wypalania drewna na węgiel. Przy drodze chwila zastanowienia – idziemy na Okrąglik, czy zwijamy się do Ustrzyk. Ogólna ocena sytuacji, powiązana z wnikliwymi obserwacjami meteo oraz badaniami morale zespołu doprowadza nas do jedynie słusznego wniosku: LETS GO HOME. No to z buta przez Smerek (miejscowość) i Wetlinę w kierunku UG. Gdzieś za Wetliną przyjeżdża po nas umówiony transport i odwozi nas do miejsca spoczynku Poloneza. Tam wrzucamy plecaki do bagażnika i odjeżdżamy w kierunku Soliny. Koło zapory ostatnie zakupy pamiątek i już mkniemy serpentynami w kierunku Sanoka i dalej do Warszawy z prędkością skłaniającą do przemyśleń o ulotności żywota ludzkiego…
Bieszczady
20 - 27 maj 2006
Skład: MiG, Paweł, Mariusz.
Dzień 1 (sobota)
Sobota to dzień transportowo-zapoznawczy. Najpierw 9-godzinna podróż na południe (z Warszawy przez Radom, Skarżysko, Ostrowiec, Tarnobrzeg, Rzeszów i Sanok). Na miejsce docieramy około 16:00. Postanawiamy zabawić trochę w Solinie na zaporze: zjeść coś i popływać statkiem po Zalewie Solińskim. Gdyby nie muzyka „rejsowa” odpalona przez kapitana, wycieczka byłaby całkiem interesująca. Pod koniec dnia przemieszczamy się do Ustrzyk Górnych przez Polanę i Lutowiska. Ustrzyki całkowicie wyludnione. „Schronisko” Kremenaros świeci pustkami i zachęca do noclegu swoją formalinowo-zgnilną wonią. Nas jednak zachęcić nie zdołało. Znajdujemy w pobliżu sympatyczną kwaterę i tak kończy się dzień pierwszy.
Dzień 2 (niedziela)
Od rana bardzo ładna pogoda. Około 9:30 dociera do nas MiG. Po 15-minutowej aklimatyzacji (!) jest gotowy na szlak. Nie ma więc co zwlekać. Ruszamy z Ustrzyk przez Szeroki Wierch do przełęczy pod Tarnicą, a stamtąd na samą Tarnicę (1346 m). Wiatr gwiżdże na krzyżu, a wokół przyjemne widoczki. Schodzimy do Przełęczy Goprowców i dalej niebieskim szlakiem przez Bukowe Berdo do Widełek, a stamtąd z buta asfaltem przed siebie w kierunku Ustrzyk. Na szczęście spasował nam jakiś PKS, co znacznie skróciło blisko 7-kilometrową drogę powrotną. Na miejscu MiG delektuje się – o ile pamiętam – schaboszczakiem, a ja pichcę jakieś gorące kubki.
Dzień 3 (poniedziałek)
No to idziemy na Halicz. Tym razem start już o 8:00 rano! Przy pomocy Pawłowego samochodu docieramy w zastraszającym tempie do Wołosatego. A droga tam wiedzie wielce dziurawa. Sama osada niemal wymarła, dlatego od razu ruszamy na szlak – ponownie pod Tarnicę. Tam się rozdzielamy – Paweł zmierza w kierunku Przełęczy Goprowców, a my z MiGiem postanawiamy ponownie pójść na Tarnicę. W końcu nie byliśmy tam aż od wczoraj. Na wierzchołku ja coś tam kontempluję sobie, a Michał szuka jaskini, którą rzekomo odkryto niedawno w pobliżu. Gdzieś po kwadransie speleolog powraca i schodzimy do przełęczy, a potem gonimy Pawła (co zresztą nam się nie uda do końca tego dnia). Po jakimś czasie docieramy na Halicz (1333 m). Z tego szczytu rozpościerają się piękne widoki na bezkresne bieszczadzkie połacie szczytów i lasów. Można się zadumać. Co też czynimy, po czym ruszamy dalej. Gdzieś tam po drodze stosując zoom x10 i powiększając tak zrobioną fotkę jeszcze optycznie, dostrzegamy Pawła. Już nie pamiętam, ale chyba siedział na Rozsypańcu, a ja robiłem fotkę z Halicza (MiG?). W każdym razie wędrujemy dalej na Rozsypaniec (1280 m), a następnie w okolice Przełęczy Bukowskiej. Tam przebiega granica polsko-ukraińska. Zbaczamy ze szlaku i udajemy się żwirową drogą (foto) do samej granicy. Dalej iść nie można. Przed nami widoczny na wprost koniec świata, a po prawej pogranicznicy odmalowujący wyblakłe polskie słupki, coby ta IV Rzeczpospolita jakoś sensownie wyglądała z zewnątrz. Przełęcz Bukowska to swoją drogą bardzo przyjemne miejsce. Stamtąd w dół do Wołosatego wiedzie bardzo przyjemna żwirowa droga. Przy czym słowo bardzo przyjemna po paru kilometrach monotonnego marszu zamieniam na bardzo… monotonna. Po drodze mija nas auto terenowe SG. Powieźć nas oczywiście nie łaska. Ok - idziemy, idziemy, aż tu nagle Wołosate. Tam zahaczamy o miejce, gdzie w 1837 r. stała cerkiew. Teraz widać tylko zarysy fundamentów i resztki nagrobków (foto). Takich cerkwisk w Bieszczadach mnóstwo – kto był ten wie. Robią ogromne wrażenie. Wędrując wśród zapomnianych nagrobków, wyczuwamy obecność duchów ludzi wymordowanych a to przez UPA, a to przez Polaków. W tych miejscach panuje jakaś historyczna presja, czy może ciśnienie. Nie umiem tego napisać inaczej… W wołosackim barze spotykamy Pawła. Po konsumpcji piwa i innych drobiazgów udajemy się na zasłużony odpoczynek do Ustrzyk.
Dzień 4 (wtorek)
Startujemy znowu w okolicach 8:00. Cel główny: Rawki. Cel bieżący: sklep spożywczy. W trakcie przemieszczania się do sklepu, zatrzymuje nas do kontroli patrol SG. Skąd, dokąd, po co, dlaczego i… miłego pobytu. Nasze późniejsze spekulacje odnośnie powodów kontroli oscylowały wokół plecaka Pawła, który to model („Ural”) – pochodząc gdzieś z lat 80-tych – jest zapewne nadal na wyposażeniu ukraińskich przemytników. W sklepie zakupy i dygamy asfaltem do odbicia szlaku na Rawki. Pogoda lampa. W miedzyczasie wykonuję… zdjęcie ptaszka! (jak się komuś coś kojarzy, proszę zerknąć na pierwsze zdjęcie). Wspinamy się więc dosyć sprawnie na Wielką Rawkę (1307 m), a stamtąd na Krzemieniec (1221 m), zwany też z węgierska Kremenarosem. Droga na ten ostatni wiedzie między wielkimi polsko-ukraińskimi słupami granicznymi, które stylem przypominają XVIII/XIX wiek. Sporo słupów ukraińskich jest połamanych i przewrócownych. Jacyś polscy nacjonaliści czy co? Na samym Kremenarosie obelisk u zbiegu trzech granic (PL – UA – SK). Bardzo miłe miejsce. Ciągle ma się wrażenie, że jest się na celowniku optycznym broni palnej jakiegoś patrolu granicznego... Wracamy na Wielką Rawkę, a stamtąd na Małą Rawkę i do bacówki poniżej. Niestety w bacówce nie bardzo jest co jeść. Szczególnie doskwiera brak żurku… Na zewnątrz panuje niemiły upał. Po kwadransie czy może godzinie odpoczynku schodzimy na Przełęcz Wyżniańską i rozpoczynamy wędrówkę w kierunku Połoniny Caryńskiej (1297 m). A połonina ta to piękne miejsce, mówie wam… Zacząłem skakać po niej jak kozica (lub może cap?), przez co straciłem z oczu resztę kompaniji. Piekne widoki. Jako że dzień ma się ku końcowi, wracam do chłopaków i kierujemy się na kwaterę. Po drodze wspólna fotka na niższym wierzchołku połoniny i lasem do Ustrzyk. Tym razem odpuszczam sobie instanty i dokonuję konsumpcji smażonego oscypka z sosem czosnkowym w lokalnej gastronomii. Chłopaki też jedzą jakieś divadla, ale nie pamiętam co. Do tego oczywiście piwko.
Dzień 5 (środa)
Od samego rana leje deszcz. Czasem po prostu pada, ale to rzadziej. Decydujemy się pozwiedzać trochę cerkwie i cerkwiska, bo co niby robić? Odpala tedy Paweł auto marki Polonez (uznanie w Chinach!) i już pędzimy co mocy w silniku na północ. Pierwsze cerkwisko w Bereżkach. Prawdopodobnie ma niesamowity urok. Niestety – czy to z powodu prędkości jazdy, czy też subtelnej dekoncentracji nie udaje nam się go wypatrzeć. W każdym razie jak pisze jeden z przewodników – „…na południowym skraju obecnej osady, na zakręcie szosy, rośnie kilka starych jesionów znaczących miejsce po drewnianej cerkwi z 1909 r.” W miejscu gdzie dawniej był cmentarz poprowadzono szosę. A zatem w zasadzie cmentarz ów odwiedziliśmy... Przy budowie tej szosy wykorzystywano również płyty kamienne z nagrobków różnych innych zapomnianych cmentarzy. Trudno o racjonalny komentarz… A my jedziemy dalej. W Stuposianach zbaczamy na drogę do Mucznego, gdzie znajduje się kolejne cerkwisko z pozostałościami nagrobków. Resztę miejscowości zrównano z ziemią. Kolejny nasz cel: Smolnik. Tam droga z betonowych płyt wiedzie pod niewielkie wzgórze, na którym stoi zachowana cerkiew typu bojkowskiego z 1791 roku. Jej spadziste dachy, wystające poza obręb budynku chronią nas przed kolejnym atakiem deszczu. I tak sobie stoimy w jego strugach, rozmyślając o historycznych koleinach losu... Chociaż szczerze mówiąc, o czym rozmyślali chłopaki to ja nie wiem… może o żurku? Kiedy deszcz już "tylko pada", ruszamy dalej obejrzeć kolejne cerkwie – w Żłobku, Rabem i Hoszowie. Wreszcie docieramy do Ustrzyk Dolnych. Tam zwiedzamy Muzeum Przyrodnicze BdPN wśród kilku hałaśliwych wycieczek szkolnych, po czym wracamy do UG. Ciagle pada do tego stopnia, że nie chce nam się wyjść wieczorem na piwo. Aż nie do wiary, że tak mogło padać… Pod koniec opisu tego dnia należy nadmienić, że MiG przez cały czas dzielnie serwował nam ciekawoski nt. cerkwi i cerkwisk, posiłkując się Przewodnikiem Wytrawnego Turysty.
Dzień 6 (czwartek)
Od rana ładna pogoda. Najwyraźniej przez noc się wypadało. Zabieramy duże plecaki i rozpoczynamy wędrówkę na Połoninę Caryńską. Po drodze mijamy salamandrę i fioletowego ślimaka, schodzących prawdopodobnie do Ustrzyk. Po niedługim czasie docieramy do początku połoniny. Po kolejnym niedługim czasie do ruin cmentarza w Berehach Górnych. Tam zasiadamy na ławeczce i komentujemy na żywo sytuację z położonego poniżej parkingu. A działo się, oj działo… Podjeżdżały autokary, zabierały wycieczki. Jeden, drugi, trzeci, czwarty… Jakieś zielone szkoły chyba… Po godzinie na parkingu trochę jakby się przeluźniło, dlatego turlamy się na dół. Tam z niewinnymi minami omijamy łukiem budkę, w której coś sprzedawano. Raczej nie hot-dogi. Prędzej jakieś książki, przewodniki, czy tam bilety BdPN… Rozpoczyna się wędrówka pod górę w kierunku Chatki Puchatka. Niestety z czasem pojawiają się kolejne wycieczki, ślizgające się po totalnie zabłoconym i stromym szlaku. Przepuszczanie takiej wycieczki trwa baaardzo długo. Z nudów robimy z MiGiem zakłady – ile osób się poślizgnie w kluczowych momentach. Już nie pamiętam, kto wygrał. Wreszcie docieramy do Chatki. A tam piękne klimaty. Widoczki, pustawo, piwo za 7 zeta. Salka jadalna dla zwykłych userów koszmarnie lodowata. Za to salka dla abonentów cieplutka, aż miło. My jednak zabezpieczywszy po piwku, tkwimy na zewnętrznej ławce, podziwiając słońce. Tkwimy, mimo że jest strasznie zimno, chyba poniżej 15*C + wiatr. Dla rozgrzewki decydujemy się obejrzeć łazienkę. Docieramy do niej już po ok. 5-10 minutach szybkiego marszu w dół (foto). Nikt się jednak nie kąpie, bo i po co. Wracamy na górę, pomagamy GOPRowcowi wrzucić skuter na łazika, zjadamy kolację i spać.
Dzień 7 (piątek)
Sympatyczne śniadanko w Chatce z całym czajnikiem wrzątku za jedyne 1 zł. Potem sprawny repaking i już wędrujemy Połoniną Wetlińską do Przełęczy M. Orłowicza. Stamtąd szybki wypad na Smerek (1222 m) i równie szybki powrót na przełęcz (straszny wmordęwiatr!). A z przełęczy sielankowym laskiem i polankami kierujemy się niespiesznie w kierunku Jaworzca. Północna część Smereka jest osłonięta od wiatru, więc można znowu zredukować się do koszulek. Początkowo polanki, potem coraz gęstszy las. Idzie się niezwykle przyjemnie. Ale do czasu… Nagle rozlega się sugestywne GRRRROOOM!!... – chyba gdzieś na wysokości Krysowej. Zarzucamy pokrowce na plecaki i pitupitexy na karki. Rozpoczyna się mega-burza z gradobiciem, piorunobiciem i deszczobiciem. Pioruny walą raz po raz, jakby tuż obok ścieżki. Czasem zatrzymujemy się, czekając na resztę grupy… GRRRROOOM!!... o kurde, stoimy pod drzewem, przesuńmy się gdzieś, bo jak pieprznie… Ale gdzie tu się przesunąć, same drzewa wokół… Tak sobie idziemy z duszą na ramieniu chyba dobry kwadrans, kiedy wreszcie się uspokaja. Lawirując zamokniętym laskiem wyłaniamy się wreszcie przed bacówką „Jaworzec”. Uff… tam wychodzi słońce. Oglądamy się i widzimy resztki burzy (foto). Siadamy obok bacówki i próbujemy się suszyć. Ja mam oczywiście mokre buty i spodnie. Paweł chyba tylko spodnie. MiG nie ma mokrego nic. Jakiś czas myślimy co dalej. Były plany, żeby iść tego dnia do bacówki „Pod Honem”. Jest już jednak późne popołudnie. Do Hona 4 godziny po gliniasto-błotnistym szlaku. Eeeetam… zostajemy. Wnosimy się do bacówki – skądinąd bardzo przyjemnej. Na wyposażeniu nawet ciepła woda, chociaż… „Oszczędzaj wodę, bo będziesz dygał do strumienia” – głosi porozumiewawczo ulotka koło prysznica. Po jakimś czasie wybieramy się potowarzyszyć MiGowi w poszukiwaniu śladów dawnej wsi Jaworzec. Taka wieczorna wycieczka po totalnie rozmokłych łąkach. Odnajdujemy „Krzyż Pańszczyźniany” a potem ślady w terenie, mogące świadczyć o tym, że kiedyś w tym miejscu stały domy. Ja po jakimś czasie zawracam w myśl zasady: „W mokrej łące nawet mokry but nie wyschnie.” Chłopaki poszli gdzieś tam dalej.
Dzień 8 (sobota)
Pogoda taka sobie. Niby nie pada, ale jakieś ciężkie chmury zwisają wokół. Schodzimy do Kalnicy żwirową drogą, mijając kilka stanowisk wypalania drewna na węgiel. Przy drodze chwila zastanowienia – idziemy na Okrąglik, czy zwijamy się do Ustrzyk. Ogólna ocena sytuacji, powiązana z wnikliwymi obserwacjami meteo oraz badaniami morale zespołu doprowadza nas do jedynie słusznego wniosku: LETS GO HOME. No to z buta przez Smerek (miejscowość) i Wetlinę w kierunku UG. Gdzieś za Wetliną przyjeżdża po nas umówiony transport i odwozi nas do miejsca spoczynku Poloneza. Tam wrzucamy plecaki do bagażnika i odjeżdżamy w kierunku Soliny. Koło zapory ostatnie zakupy pamiątek i już mkniemy serpentynami w kierunku Sanoka i dalej do Warszawy z prędkością skłaniającą do przemyśleń o ulotności żywota ludzkiego…
Ostatnio zmieniony ndz 23 paź, 2022 przez Mariusz, łącznie zmieniany 4 razy.
Długo trzeba było czekać na tę ralecję ale WARTO BYŁO Przenosi na te bieszczadzkie ścieżki, czuje się zimy powiew wiatru i słyszy gromy z jasnego nieba. Całość okraszona fotkami....miodzio
Moja ulubiona fota:
Zareklamuję opis koleżance,która wybiera się z rodzinką w te rejony.Anita to o Tobie
...a może i ja kiedyś się tam wybiorę
Moja ulubiona fota:
znalazł??Mariusz pisze:a Michał szuka jaskini, którą rzekomo odkryto niedawno w pobliżu.
Zareklamuję opis koleżance,która wybiera się z rodzinką w te rejony.Anita to o Tobie
...a może i ja kiedyś się tam wybiorę
Dziwnie się czyta jak nie ma się pojęcia o tamtych rejonach, ale bardzo przyjemnie
Śmieszą mnie niektóre fakty, zdjęcia... Np. wanna i
Śmieszą mnie niektóre fakty, zdjęcia... Np. wanna i
Takie zimno i piwko...Mariusz pisze:My jednak zabezpieczywszy po piwku, tkwimy na zewnętrznej ławce, podziwiając słońce. Tkwimy, mimo że jest strasznie zimno, chyba poniżej 15*C + wiatr.
Nie wiem czy dobrze widzę...Mariusz pisze:Ciagle pada do tego stopnia, że nie chce nam się wyjść wieczorem na piwo
OczywiścieIwona pisze:Długo trzeba było czekać na tę ralecję ale WARTO BYŁO
Cieszę się, że poczytaliście moją lichą relację i obejrzeliście niemniej liche zdjęcia. Lepiej się tego zrobić nie dało. I tak że się w sobie zebrałem... jednak strach przed zemstą szefowej w Tatrach wziął górę...
Dbając o precyzję: niebo było wręcz bardzo ciemne...Iwona pisze:słyszy gromy z jasnego nieba
MiG - znalazłeś tą jaskinię w końcu? bo nie pamiętam...Iwona pisze:znalazł??
Zgadza się. Powtykałem w relację zbyt wiele nazw miejscowości, szczytów itp... Ale musiałem, żeby objętościowo wyglądało, że dużo napisałem...Agaar pisze:Dziwnie się czyta jak nie ma się pojęcia o tamtych rejonach
Zimne piwko w zimnym powietrzu najlepiej smakuje.Agaar pisze:Takie zimno i piwko...
Zgadza się. Dotarłeś do Chatki parę godzin po nas.bios pisze:W piątek też byłem w Chatce Puchatka, minęliśmy sie o kilka godzin.
Mariusz pisze:jednak strach przed zemstą szefowej w Tatrach wziął górę...
właśnie...MiG...znalazłeś?Mariusz pisze:MiG - znalazłeś tą jaskinię w końcu?
ale właśnie to jest fajne i bardzo przydatne dla laików,ktorzy się tam wybierają. Wystarczy później wyciągnąć (nabyć) mapę i zobaczyć dokładnie gdzie wędrowaliście.Mariusz pisze:Powtykałem w relację zbyt wiele nazw miejscowości, szczytów itp...
Jeszcze jedno pytanie: co z samochodem,gdzie go parkowaliście?
Ślady wilka były gdzieś?
Żartowniś
Zdaje się,że faktycznie już za długo nie byliśmy razem w Tatrach
Teraz poważnie: napisałeś,że
Zdaje się,że faktycznie już za długo nie byliśmy razem w Tatrach
Teraz poważnie: napisałeś,że
Jak to się ma do tematu o konieczności zameldowania? Byliście zameldowani? Mogliście to jakoś udowodnić? Teoretycznie-mogli się przyczepić czy nie?Mariusz pisze:W trakcie przemieszczania się do sklepu, zatrzymuje nas do kontroli patrol SG. Skąd, dokąd, po co, dlaczego i… miłego pobytu.
No wypytywali się gdzie mieszkamy itd, ale jak się dowiedzieli, że sąsiadujemy z nimi przez płot (dosłownie), to odpuścili. Ale zameldowanie prawdopodobnie mieliśmy, bo zostawialiśmy dokumenty. Podobnie w Chatce Puchatka. Chyba nie mieliby podstaw do żądania dowodów zameldowania, bo przecież mogliśmy przyjechać sobie na 1 dzień skądśtam. Co innego jak jest kontrola na ew. kwaterach czy w schronisku.
Re: majowe Bieszczady - relacja
Hehe, Mariusz zamierzał się żywić samymi "instantami" od czego usilnie staraliśmy się go odwieść przez większą część pobytu .Mariusz pisze: Na miejscu MiG delektuje się – o ile pamiętam – schaboszczakiem, a ja pichcę jakieś gorące kubki.
Jaskini nie udało się znaleźć. Może ją zasypali? Mimo wszystko ten wierzchołek jest całkiem spory...Mariusz pisze: Na wierzchołku ja coś tam kontempluję sobie, a Michał szuka jaskini, którą rzekomo odkryto niedawno w pobliżu.
Fotka była robiona z takiej skałki znajdującej się tuż przy szlaku, na końcu trawersu Krzemienia (wszyscy się tam zatrzymują), a Paweł dotarł właśnie na szczyt Halicza.Mariusz pisze: Gdzieś tam po drodze stosując zoom x10 i powiększając tak zrobioną fotkę jeszcze optycznie, dostrzegamy Pawła. Już nie pamiętam, ale chyba siedział na Rozsypańcu, a ja robiłem fotkę z Halicza (MiG?).
Stała nawet trochę dłużej - aż do 1946 r.Mariusz pisze: Tam zahaczamy o miejce, gdzie w 1837 r. stała cerkiew.
Tyle, że aż do XX w. granice nie były oznaczone na całej długości, solidne obeliski stały jedynie na przełęczach, zwłaszcza tam gdzie wiodły przejścia, i innych znaczniejszych miejscach. A te obecne słupy to stoją co 100 m.Mariusz pisze: Droga na ten ostatni wiedzie między wielkimi polsko-ukraińskimi słupami granicznymi, które stylem przypominają XVIII/XIX wiek.
Wiatr to był taki, że odczuwalna temperatura pewno nie przekraczała z 5*C...Mariusz pisze: Tkwimy, mimo że jest strasznie zimno, chyba poniżej 15*C + wiatr.
Szybko Ci zleciał ten czas Szliśmy pół godziny, z czego może ostatnie 5 min. zaczęło się przejaśniać.Mariusz pisze: Rozpoczyna się mega-burza z gradobiciem, piorunobiciem i deszczobiciem. Pioruny walą raz po raz, jakby tuż obok ścieżki. Czasem zatrzymujemy się, czekając na resztę grupy… GRRRROOOM!!... o kurde, stoimy pod drzewem, przesuńmy się gdzieś, bo jak pieprznie… Ale gdzie tu się przesunąć, same drzewa wokół… Tak sobie idziemy z duszą na ramieniu chyba dobry kwadrans, kiedy wreszcie się uspokaja.
takze byłem w maju w Bieszczadach,a dokladnie to pod koniec maja tylko przez 3 dni... potem się zepsuła pogoda... zobazyłem Połonine Caryńską , Tarnice , Mała i Duza Rawke... peirwszy raz byłem sam i musze przyznac że było wspaniale, Bieszczady sa cudowne, chcialbym je zobaczyc pozna jesienia i mam taki zamiar...a jutro na 1 dzien w Tatry ( takze sam:) ) POZDRAWIAM