Dzień 15: Komańcza-Letnisko – Cisna
Tym razem spożywam podwójne śniadanie, schodzę do Komańczy (schronisko mieści się w lesie powyżej wsi), idę kawałek drogą, przekraczam mostek na Osławicy i… jestem już w Bieszczadach. Jeszcze pół godziny marszu przez pierwsze wzgórza i wchodzę do Prełuk. Tu już typowe bieszczadzkie klimaty – pozostałości po leśnej kolejce wąskotorowej, duże ale puste place do składowania i przeładunku drewna, pojedyncze domy… Asfaltowa droga dochodzi do Duszatyna gdzie mieści się sympatyczny sklepik/barek, parking i kończy się cywilizacja. Stąd dzwonię do pracy, żeby załatwić sobie na poniedziałek urlop „na żądanie”. Dalej szlak wspina się zboczami Chryszczatej (997 m npm) w kierunku dwóch Jeziorek Duszatyńskich i samego szczytu. Jest słonecznie i ciepło, ale gęsty las daje przyjemny cień. Za to same jeziorka w blasku słońca prezentują się przepięknie. Nieco przed szczytem znajduje się kolejny wojenny cmentarz, ale już nie tak monumentalny, tylko skromny krzyż i kamienny kopczyk. Zresztą na grzbiecie Chryszczatej w wielu miejscach można się natknąć na krzyże upamiętniające żołnierskie mogiły. Niedaleko za szczytem spotykam się prawie „oko w oko” z żubrem. Idąc wśród suchych liści i stukając kijkami, robiłem dużo hałasu i żubr, który musiał skubać trawę przy samej ścieżce, zaczął się już oddalać nieśpiesznym kłusem. Oczywiście o zrobieniu zdjęcia nie było mowy. Na przełęczy Żebrak stwierdzam, że dość mocno boli mnie prawa noga w okolicy piszczela – tak jakbym w coś bardzo mocno uderzył. Tyle tylko, że zupełnie sobie nie przypominam takiej sytuacji
No cóż, nie ma rady, trzeba iść dalej, zwłaszcza że w środku lasu i tak nic się na to nie poradzi, może poza solidnym wysmarowaniem Voltarenem. Tak więc, walcząc trochę z bólem, wchodzę na Wołosań (1071 m npm) a następnie schodzę do bacówki pod Honem. Bacówka jak najbardziej zasługuje na wszystkie pozytywne informacje, które można przeczytać o niej w Internecie. Miła obsługa, schludne pokoje, niezłe menu, dogodne godziny otwarcia kuchni i przyjazna atmosfera. Jedna z lepszych miejscówek na GSB.
Zarastające tory bieszczadzkiej leśnej kolejki wąskotorowej
Jeziorka Duszatyńskie
Chyba najbardziej charakterystyczny znak szlaku – na Chryszczatej
Tyle zostało po żubrach
Dzień 16: Cisna – Połonina Wetlińska
Rano okazuje się, że noga spuchła, ponownie przeszukuję więc Internet, aby stwierdzić co może być przyczyną dolegliwości. Objawy trochę jak po ugryzieniu jakiegoś owada, więc przyjmuję taką roboczą hipotezę (wcześniej sądziłem, że to uraz mięśnia). Schodzę do Cisnej w nadziei, że uda się nabyć jakąś maść w punkcie aptecznym. Niestety, w weekendy jest nieczynny (a mamy sobotę), nic podobnego nie mają również w stacji GOPR ani w stacji pogotowia ratunkowego. W jednym ze sklepów udaje mi się nabyć żel na obrzęki – musi wystarczyć. Prognozy przewidywały na ten dzień załamanie pogody i sprawdziło się to co do joty. Jest pochmurno, zimno i wilgotno. Mimo tak niesprzyjających okoliczności nie pozostaje nic innego niż ruszać przed siebie. Łykam ibuprom, smaruję nogę żelem (wygląda jakbym się upaćkał błotem, co akurat pasuje do pogody) i kieruję się na Małe Jasło a potem Jasło (1153 m npm) i Okrąglik. Jest to długie, monotonne podejście, co w pewnym sensie jest korzystne, bo przy takim jednostajnym marszu noga mniej boli. Gdy dochodzę do Małego Jasła, zaczyna padać i robi się naprawdę nieprzyjemnie. Temperatura zarówno według prognoz jak i mojego odczucia to coś koło 5 st. C. Dłonie zaciśnięte non-stop na rączkach kijków drętwieją tak, że z trudem udaje mi się odkręcić korek od butelki z piciem. Jedyny plus, że taka temperatura działa kojąco na kontuzjowaną nogę. W trakcie zejścia deszcz się nasila a na dole, we wsi Smerek leje równo. Ładuję się do jakiejś knajpy w celu zjedzenia obiadu i osuszenia się choć trochę. Po godzinie trzeba się jednak zbierać, choć nie wygląda na to, żeby deszcz ustawał. Jednak sprawia on przyjemną niespodziankę i w momencie, gdy rozpoczynam podejście na górę Smerek (1222 m npm) powoli się rozpogadza. Zaskoczony jestem dużą liczbą ludzi schodzących ze Smereka i Połoniny Wetlińskiej, mimo że do tej pory pogoda była fatalna. Po wyjściu ponad granicę lasu, widać jak mgły podnoszą się z dolin, co wygląda jakby ziemia „parowała”. Widoki te stanowią pewne wynagrodzenie za dotychczasowy trud. Z dołu dochodzą odgłosy rykowiska jeleni, co niektórzy biorą za ryki niedźwiedzia. Żwawym marszem pokonuję całą Połoninę i wraz ze zmierzchem docieram do schroniska „Chatka Puchatka”. Towarzystwo w Chatce zróżnicowane – młoda para na sesji ślubnej wraz z dwójką osób towarzyszących, rodzina z małymi dziećmi i tylko dwoje normalnych turystów.
W drodze na Jasło i Okrąglik
„Parujące” Bieszczady
Połonina Wetlińska
Dzień 17: Połonina Wetlińska – Wołosate
Z radością witam poranek, bo i tak nie mogłem spać (ojciec-głowa rodziny chrapał tak głośno, że spokojnie zagłuszyłby pracujący motor). Myślałem, że spokojnie odnajdę drogę do źródełka na Połoninie, ale minęło 12 lat od kiedy tu nocowałem i chyba ścieżka się trochę zatarła. Nieistotne, umyłem się potem w strumieniu na stokach Połoniny Caryńskiej. Podobnie jak wczoraj nie obejdzie się bez ibupromu i żelu na bolący piszczel. Zejście z Wetlińskiej nie jest zbyt przyjemne tzn. strome, nieco kamieniste a droga nierówna (wyżłobiona spływającą wodą), za to później całkiem dobrze i szybko wchodzi mi się na Połoninę Caryńską (1297 m npm). Nie pada ale jest dość chłodno, no i całkowite zachmurzenie, zero słońca – na bieszczadzkie widoki nie ma co liczyć. Może to i dobrze, mam długą trasę przed sobą i nic mnie nie będzie rozpraszało. Z Ustrzyk na połoninę wchodzi całkiem sporo osób, co można uznać za dziwne przy takiej pogodzie. Ale jak się tu już przyjechało to coś przecież trzeba robić. W Ustrzykach Górnych zaglądam na śniadanie do słynnego „Kremenarosa” (kiedyś schronisko PTTK o wątpliwej sławie, obecnie prywatne). Bar i jadalnia prezentują się całkiem nieźle, jedzenie też smaczne. Robię jeszcze niewielkie zakupy i ruszam szlakiem w kierunku Szerokiego Wierchu. Początkowo droga wiedzie przez las, potem nieco się wspina i w końcu wychodzi na otwartą przestrzeń połoniny. Wieje silny i zimny wiatr, warunki raczej słabe, ale turystów podążających na lub wracających z Tarnicy mnóstwo. Robię półgodzinny odpoczynek w zacisznej wiacie przed przełęczą Goprowców i ruszam na ostatni już fragment GSB, raczej z uczuciem żalu że to już koniec niż euforii że się udało. Wiatr ani na moment nie staje się lżejszy a w okolicach Halicza (1333 m npm) jest naprawdę mocny. Tuż przed szczytem mijam ostatnich ludzi idących w przeciwną stronę, dalej aż do końca maszeruję zupełnie sam. Dłuższy postój robię tylko na przełęczy Bukowskiej, gdzie praktycznie kończy się górska wycieczka, bo w dół prowadzi już utwardzona droga. To było jedno z moich ulubionych miejsc w polskich górach, prawdziwy „koniec świata”, dalej już tylko puste pasma graniczne i przestrzenie Ukrainy. Niestety, straciło wiele ze swojego uroku po tym jak postawiono tu krzyż kończący drogę krzyżową oraz barierki, być może po to, żeby wierni nie rozłazili się po pasie drogi granicznej. Dojście do Wołosatego zajmuje jeszcze ponad 1,5 godz., szukanie kwatery dobry kwadrans a w międzyczasie robi się ciemno. Liczyłem na to, że jeszcze posiedzę w barze przy parkingu w Wołosatem (obecnie pizzeria), ale kartka informuje, że w niedzielę jest nieczynny. Nie pozostaje mi więc nic innego jak wrócić na kwaterę. Po drodze robię zdjęcie kropce oznaczającej koniec Głównego Szlaku Beskidzkiego i… to już naprawdę koniec
Połonina Caryńska słynąca z przepięknych widoków
Dolina Wołosatki spod Krzemienia, podstawa chmur gdzieś na wysokości 1250 m npm
Wierzchołek Halicza – kolejny wspaniały punkt widokowy w Bieszczadach
Spojrzenie z przełęczy Bukowskiej na stronę ukraińską
Parafrazując Elektryczne Gitary: „To już jest koniec, nie ma już nic, jesteśmy wolni, nie musimy już iść”