Zachodnia Kreta
Zachodnia Kreta
Tytułem wstępu...
Jakoś tak wiosną moja Lepsza Połowa zapytała mnie: a w tym roku jak z wakacjami? Przez głowę przeleciały mi oczywiście moje z dawna planowane Dolomity. Jednakże obserwując błogość na mojej twarzy Lepsza Połowa szybko sprowadziła mnie na ziemię mówiąc iż, chodzi o nasz wspólny wyjazd, nie zaś o ,,męskie granie w górach różnych”.
Ostatecznie ,,operację Dolomity” trzeba było z powodu obowiązków zawodowych jednego kolegi i kłopotów z kolanem drugiego, odłożyć po raz kolejny na bliżej (właściwie to dalej) nieokreśloną przyszłość. Ja zaś jako główny logistyk, pomysłodawca i organizator naszych dwuosobowych wyjazdów zacząłem się zastanawiać nad celem peregrynacji. Nie ukrywam, że od kilku lat biorę pod uwagę jedynie wyjazdy na południe, zwłaszcza w kierunku Bałkanów. Jakoś zachód mnie nie pociąga, choć miałem okazję i tam bywać. Może kiedyś tam jeszcze pojadę, a może zrealizuję swoje inne marzenie, czyli Skandynawię. Czas pokaże...
Tymczasem jednak nasze wspólne wakacje jakoś nie mogły się skonkretyzować. I nie szło o cel wyjazdu, bo po ubiegłorocznym wyjeździe do Grecji miałem ochotę zrobić sobie powtórkę z tego kraju. Tylko jeszcze ,,bardziej”, czyli bardziej na południe i bardziej słonecznie. Obydwoje nie mogliśmy dostać urlopu w lipcu i sierpniu, bo wicie-rozumicie jesteś teraz niezbędny, oprócz ciebie nikt tego nie potrafi, musisz mnie zastąpić itp. podobne teksty przełożonych zbywających jelenia który prosi o urlop.
Ale żeby nie przynudzać – koniec końców na koniec września w Katowicach wsiadamy do samolotu i po dwóch godzinach z kawałkiem (przy okazji oglądając z góry Tatry) jesteśmy w Chani, największym mieście zachodniej części Krety. A po dalszych kilkudziesięciu minutach wrzucamy walizki do pokoju hotelowego w Agia Marina i biegniemy na plaże nacieszyć się niewidzianym od roku morzem.
Plaża w Agia Marina - widok na wyspę św. Teodora.
cdn
Jakoś tak wiosną moja Lepsza Połowa zapytała mnie: a w tym roku jak z wakacjami? Przez głowę przeleciały mi oczywiście moje z dawna planowane Dolomity. Jednakże obserwując błogość na mojej twarzy Lepsza Połowa szybko sprowadziła mnie na ziemię mówiąc iż, chodzi o nasz wspólny wyjazd, nie zaś o ,,męskie granie w górach różnych”.
Ostatecznie ,,operację Dolomity” trzeba było z powodu obowiązków zawodowych jednego kolegi i kłopotów z kolanem drugiego, odłożyć po raz kolejny na bliżej (właściwie to dalej) nieokreśloną przyszłość. Ja zaś jako główny logistyk, pomysłodawca i organizator naszych dwuosobowych wyjazdów zacząłem się zastanawiać nad celem peregrynacji. Nie ukrywam, że od kilku lat biorę pod uwagę jedynie wyjazdy na południe, zwłaszcza w kierunku Bałkanów. Jakoś zachód mnie nie pociąga, choć miałem okazję i tam bywać. Może kiedyś tam jeszcze pojadę, a może zrealizuję swoje inne marzenie, czyli Skandynawię. Czas pokaże...
Tymczasem jednak nasze wspólne wakacje jakoś nie mogły się skonkretyzować. I nie szło o cel wyjazdu, bo po ubiegłorocznym wyjeździe do Grecji miałem ochotę zrobić sobie powtórkę z tego kraju. Tylko jeszcze ,,bardziej”, czyli bardziej na południe i bardziej słonecznie. Obydwoje nie mogliśmy dostać urlopu w lipcu i sierpniu, bo wicie-rozumicie jesteś teraz niezbędny, oprócz ciebie nikt tego nie potrafi, musisz mnie zastąpić itp. podobne teksty przełożonych zbywających jelenia który prosi o urlop.
Ale żeby nie przynudzać – koniec końców na koniec września w Katowicach wsiadamy do samolotu i po dwóch godzinach z kawałkiem (przy okazji oglądając z góry Tatry) jesteśmy w Chani, największym mieście zachodniej części Krety. A po dalszych kilkudziesięciu minutach wrzucamy walizki do pokoju hotelowego w Agia Marina i biegniemy na plaże nacieszyć się niewidzianym od roku morzem.
Plaża w Agia Marina - widok na wyspę św. Teodora.
cdn
Na początku był... plażing. Innymi słowy dwa dni wylegiwania się na plaży, tudzież przy basenie hotelowym, uzupełniania zaległości w lekturze i – wzorem rodaków z sąsiednich leżaków – zabawa smartfonem i wstawianie fotek na FB. Do tego jeszcze degustacja destylatów z baru przy basenie... Wybredny nie jestem, ale miejscowych rozwodnionych trunków w postaci raki nie podałbym nawet swojej byłej szefowej...
Chyba się starzeje, bo zaczynam doceniać wypoczynek w formie nicnierobienia. Nie licząc owych niezrealizowanych Dolomitów ten powoli kończący się rok miałem dość intensywny górsko i biegowo (może kiedyś parę słów o tym napiszę) więc parę dni na ciepłym piasku wpłynęło ożywczo-regenerująco na moje kolana, mięśnie, ścięgna, chrząstki i wszystko pozostałe co wprawia w ruch moje ciało. Ba, nawet zacząłem myśleć o nowym roku i nowych wyzwaniach...
Ale zanim to nastąpi zaczynamy się ruszać z leżaka i plaży. Na pierwszy ogień idzie oczywiście Chania. Największe miasto zachodniej Krety i najładniejsze (jeśli wierzyć przewodnikowi) na całej Krecie. Jako że jesteśmy około 8 kilometrów od Chani, jedziemy tam autobusem. Jedno popołudnie wystarcza, by obejść wszystkie ,,punkty obowiązkowe” zlokalizowane w głównie w obrębie starej dzielnicy portowej. W mieście widać wpływy weneckie i tureckie. Nie chce przepisywać z przewodnika informacji o zabytkach, zainteresowani bez problemu do nich dotrą.
W północnej części Krety komunikacja autobusowa jest dobrze rozwinięta, zwłaszcza w regionie nadmorskim. W internecie można znaleźć nawet rozkład jazdy autobusów, ale dla greckich kierowców tychże pojazdów jest to raczej niezobowiązująca wskazówka kiedy należy wyjechać na trasę. Dla niektórych nie jest nawet jasne, że osoby stojące na przystanku czekają akurat na autobus. Na szczęście przez Agia Marina do Chani jeździ sporo autobusów, więc po kilku minutach oczekiwania sympatyczny konduktor (nie wiem czy tak można go nazwać, ale w autobusach na Krecie oprócz kierowcy jest też osoba, która sprzedaje bilety i wskazuje wolne miejsca oraz udziela informacji, gdyż pasażerowie to w sporej części turyści) zaprasza nas do środka. Kurs autobusu kończy się na dworcu autobusowym w Chani, gdzie zaczynamy obchód miasta.
Zaczynamy od Starej Hali Targowej. Wg przewodnika można tu kupić wyroby rękodzieła oraz lokalne produkty wytwarzane przez rolników. To musiało być dawno, bo obecnie w Hali, zbudowanej na planie krzyża, można nabyć to samo ,,rękodzieło” co w sklepach z suwenirami dla turystów. Na marginesie – w Grecji chyba co drugi sklep to ,,super market”, nawet wielkości naszego sklepu osiedlowego.
Tak jak pisałem - widoczne są wpływy ponad dwustuletniej okupacji tureckiej.
Stary arsenał wenecki.
Marina w Chani. Widać falochron, na końcu którego znajduje się latarnia.
Dzielnica portowa z falochronu.
Latarnia wenecka - symbol Chani.
Kolejna pamiątka po Turkach - tzw. Meczet Małego Hassana.
Muzeum Morskie.
Bulwar nabrzeżny.
Bazylika prawosławna.
cdn.
Chyba się starzeje, bo zaczynam doceniać wypoczynek w formie nicnierobienia. Nie licząc owych niezrealizowanych Dolomitów ten powoli kończący się rok miałem dość intensywny górsko i biegowo (może kiedyś parę słów o tym napiszę) więc parę dni na ciepłym piasku wpłynęło ożywczo-regenerująco na moje kolana, mięśnie, ścięgna, chrząstki i wszystko pozostałe co wprawia w ruch moje ciało. Ba, nawet zacząłem myśleć o nowym roku i nowych wyzwaniach...
Ale zanim to nastąpi zaczynamy się ruszać z leżaka i plaży. Na pierwszy ogień idzie oczywiście Chania. Największe miasto zachodniej Krety i najładniejsze (jeśli wierzyć przewodnikowi) na całej Krecie. Jako że jesteśmy około 8 kilometrów od Chani, jedziemy tam autobusem. Jedno popołudnie wystarcza, by obejść wszystkie ,,punkty obowiązkowe” zlokalizowane w głównie w obrębie starej dzielnicy portowej. W mieście widać wpływy weneckie i tureckie. Nie chce przepisywać z przewodnika informacji o zabytkach, zainteresowani bez problemu do nich dotrą.
W północnej części Krety komunikacja autobusowa jest dobrze rozwinięta, zwłaszcza w regionie nadmorskim. W internecie można znaleźć nawet rozkład jazdy autobusów, ale dla greckich kierowców tychże pojazdów jest to raczej niezobowiązująca wskazówka kiedy należy wyjechać na trasę. Dla niektórych nie jest nawet jasne, że osoby stojące na przystanku czekają akurat na autobus. Na szczęście przez Agia Marina do Chani jeździ sporo autobusów, więc po kilku minutach oczekiwania sympatyczny konduktor (nie wiem czy tak można go nazwać, ale w autobusach na Krecie oprócz kierowcy jest też osoba, która sprzedaje bilety i wskazuje wolne miejsca oraz udziela informacji, gdyż pasażerowie to w sporej części turyści) zaprasza nas do środka. Kurs autobusu kończy się na dworcu autobusowym w Chani, gdzie zaczynamy obchód miasta.
Zaczynamy od Starej Hali Targowej. Wg przewodnika można tu kupić wyroby rękodzieła oraz lokalne produkty wytwarzane przez rolników. To musiało być dawno, bo obecnie w Hali, zbudowanej na planie krzyża, można nabyć to samo ,,rękodzieło” co w sklepach z suwenirami dla turystów. Na marginesie – w Grecji chyba co drugi sklep to ,,super market”, nawet wielkości naszego sklepu osiedlowego.
Tak jak pisałem - widoczne są wpływy ponad dwustuletniej okupacji tureckiej.
Stary arsenał wenecki.
Marina w Chani. Widać falochron, na końcu którego znajduje się latarnia.
Dzielnica portowa z falochronu.
Latarnia wenecka - symbol Chani.
Kolejna pamiątka po Turkach - tzw. Meczet Małego Hassana.
Muzeum Morskie.
Bulwar nabrzeżny.
Bazylika prawosławna.
cdn.
- mefistofeles
-
- Posty: 17204
- Rejestracja: pt 25 cze, 2004
- Lokalizacja: Inowrocław
- Kontakt:
W sąsiednim wątku dotyczącym rozumienia lub też braku rozumienia dzieł sztuki zamieściłem już dwa zdjęcia z cmentarza w Maleme. Żeby jednak zachować chronologię relacji – krótkie przypomnienie. To największy cmentarz niemieckich żołnierzy na Krecie. Spoczywa na nim 4,5 tys. zabitych, głownie podczas Operacji Merkury – niemieckiego desantu na Kretę rozpoczętego 20 maja 1941r. Na cmentarzu większość grobów to mogiły żołnierzy 7 Dywizji Lotniczej (tak Niemcy nazwali dywizję spadochronową) oraz 5 Dywizji Górskiej. W dniu rozpoczęcia operacji Merkury poległ gen. Sussmann, dowódca 7 Dywizji, jednak jego grobu nie udało mi się odnaleźć. Z ciekawostek – pułkiem szturmowym który jako pierwszy lądował w Maleme dowodził generał o dobrze znanym miłośnikom gór nazwisku – Meindl. A niemieckim żołnierzom walczącym w Maleme przyszło zmierzyć się z... Maorysami z Korpusu Nowozelandzkiego. Ci ostatni byli świetnymi strzelcami, wielu Niemców zginęło od bezpośrednich trafień w głowę. Sam gen. Meindl też został ciężko ranny pierwszego dnia operacji.
Do Maleme przyjechałem autobusem, to kilka kilometrów od Agia Marina. Wiedziony byłem nie tyle ciekawością jak wygląda cmentarz niemieckich żołnierzy, co chęcią obejrzenia miejsca pierwszej wielkiej operacji powietrznodesantowej w historii. Samo Maleme... no cóż, dziś to mała miejscowość zabudowana hotelami. Na to że toczyły się tu krwawe walki oprócz cmentarza wojennego nic nie wskazuje. Lotnisko, a raczej pas startowy, istnieje do dziś, ale wygląda nie nieużywane. Wracając autobusem przy pasie startowym widziałem ekspozycję kilku samolotów wojskowych. Nie zdążyłem rozpoznać typów, ale na moje amatorskie oko gdzieś z lat 60tych i 70tych ubiegłego wieku.
Cmentarz położony jest na wzgórzu nad Maleme, w książkach o Operacji Merkury jest to Wzgórze nr 107. Bardzo łatwo trafić, jest dobrze oznaczony napisami w jęz. greckim i niemieckim. I jeszcze jedno – można tylko podziwiać Niemców za troskę jaką otaczają cmentarze swoich żołnierzy za granicą. Nie widziałem jeszcze (odnosi się to także do polskich cmentarzy wojennych w naszym kraju) tak wspaniale utrzymanego cmentarza. Zresztą gdy tam byłem kilku Greków właśnie zajmowało się pielęgnacją zieleni.
Jeśli ktoś jest zainteresowany walkami na Krecie – polecam dwie pozycje: A. Beevor ,,Kreta. Podbój i opór” oraz T. Nowakowskiego ,,Kreta 41”. Ta druga pozycja była wydawana w latach 90tych w serii Największe Bitwy XX wieku, teraz chyba do nabycia tylko na Allegro.
A desant na Kretę to przykład tego, jak z jednej operacji wojskowej można wyciągnąć zupełnie odmienne wnioski. Niemcy, czyli Hitler, zaskoczeni ilością ofiar wśród spadochroniarzy (około 3,5 tys. zabitych; 7 dywizja w zasadzie utraciła zdolność bojową) uznali, iż tak duże desanty z powietrza nie mają racji bytu i do końca wojny takich operacji już nie Wehrmacht nie prowadził. Alianci wprost przeciwnie. Po Krecie przystąpili do formowania własnych dużych jednostek spadochronowych, m. in. jesienią 1941r. rozpoczęto formowanie 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej gen. Sosabowskiego.
Każdy kto był w Grecji wie, że uprawy drzew oliwnych są tam dosłownie wszędzie, nawet przy cmentarzach wojennych. Na wzgórze nr 107 idzie się z Maleme około 1 kilometra.
Cmentarz na wzgórzu nr 107.
Polskie nazwiska...
Widok z cmentarza w kierunku morza (Zatoka Chania), w środku pas startowy lotniska.
W jednym grobie spoczywają podoficer i oficer-hrabia.
Lotnisko w Maleme ze wzgórza nr 107.
Wszystkiemu ze spokojem przygląda się osiołek...
Wracając ze wzgórza nr 107 skręcam z drogi do Maleme by obejrzeć grobowiec z okresu późnominojskiego. Grobowiec został odsłonięty wskutek eksplozji bomby lotniczej w trakcie walk o to wzgórze.
A tak wygląda przystanek autobusowy w Maleme. Czekałem na autobus w kierunku Chani około 45 minut. Po czym naraz podjechały... 4 autobusy.
Do Maleme przyjechałem autobusem, to kilka kilometrów od Agia Marina. Wiedziony byłem nie tyle ciekawością jak wygląda cmentarz niemieckich żołnierzy, co chęcią obejrzenia miejsca pierwszej wielkiej operacji powietrznodesantowej w historii. Samo Maleme... no cóż, dziś to mała miejscowość zabudowana hotelami. Na to że toczyły się tu krwawe walki oprócz cmentarza wojennego nic nie wskazuje. Lotnisko, a raczej pas startowy, istnieje do dziś, ale wygląda nie nieużywane. Wracając autobusem przy pasie startowym widziałem ekspozycję kilku samolotów wojskowych. Nie zdążyłem rozpoznać typów, ale na moje amatorskie oko gdzieś z lat 60tych i 70tych ubiegłego wieku.
Cmentarz położony jest na wzgórzu nad Maleme, w książkach o Operacji Merkury jest to Wzgórze nr 107. Bardzo łatwo trafić, jest dobrze oznaczony napisami w jęz. greckim i niemieckim. I jeszcze jedno – można tylko podziwiać Niemców za troskę jaką otaczają cmentarze swoich żołnierzy za granicą. Nie widziałem jeszcze (odnosi się to także do polskich cmentarzy wojennych w naszym kraju) tak wspaniale utrzymanego cmentarza. Zresztą gdy tam byłem kilku Greków właśnie zajmowało się pielęgnacją zieleni.
Jeśli ktoś jest zainteresowany walkami na Krecie – polecam dwie pozycje: A. Beevor ,,Kreta. Podbój i opór” oraz T. Nowakowskiego ,,Kreta 41”. Ta druga pozycja była wydawana w latach 90tych w serii Największe Bitwy XX wieku, teraz chyba do nabycia tylko na Allegro.
A desant na Kretę to przykład tego, jak z jednej operacji wojskowej można wyciągnąć zupełnie odmienne wnioski. Niemcy, czyli Hitler, zaskoczeni ilością ofiar wśród spadochroniarzy (około 3,5 tys. zabitych; 7 dywizja w zasadzie utraciła zdolność bojową) uznali, iż tak duże desanty z powietrza nie mają racji bytu i do końca wojny takich operacji już nie Wehrmacht nie prowadził. Alianci wprost przeciwnie. Po Krecie przystąpili do formowania własnych dużych jednostek spadochronowych, m. in. jesienią 1941r. rozpoczęto formowanie 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej gen. Sosabowskiego.
Każdy kto był w Grecji wie, że uprawy drzew oliwnych są tam dosłownie wszędzie, nawet przy cmentarzach wojennych. Na wzgórze nr 107 idzie się z Maleme około 1 kilometra.
Cmentarz na wzgórzu nr 107.
Polskie nazwiska...
Widok z cmentarza w kierunku morza (Zatoka Chania), w środku pas startowy lotniska.
W jednym grobie spoczywają podoficer i oficer-hrabia.
Lotnisko w Maleme ze wzgórza nr 107.
Wszystkiemu ze spokojem przygląda się osiołek...
Wracając ze wzgórza nr 107 skręcam z drogi do Maleme by obejrzeć grobowiec z okresu późnominojskiego. Grobowiec został odsłonięty wskutek eksplozji bomby lotniczej w trakcie walk o to wzgórze.
A tak wygląda przystanek autobusowy w Maleme. Czekałem na autobus w kierunku Chani około 45 minut. Po czym naraz podjechały... 4 autobusy.
Wąwóz Samaria...czyli absolutny ,,must have” pobytu na Krecie. Podobno być na Krecie a nie przejść Wąwozem, to tak jak być w Rzymie i nie zobaczyć Watykanu. Tak w każdym razie głoszą wszelkie dostępne przewodniki a i przeglądając czeluście internetu łatwo się przekonać o popularności Wąwozu. To zresztą znajduje potwierdzenie na miejscu. Wycieczki do Wąwozu Samaria są najpopularniejsze w ofercie miejscowych agencji turystycznych i w każdej ,,turystycznej” miejscowości nie sposób nie zauważyć stosownych ogłoszeń. Miarą popularności może być zresztą to, iż odbywają się codziennie, gdy inne wycieczki np. do Knossos, na Elafonissi czy Balos z reguły co kilka dni.
A propos miejscowych agencji turystycznych... Nie jestem zupełnie przekonany do takiej formy poznawania lokalnych atrakcji. Jednakże planując wyjazd do Wąwozu Samaria zdecydowaliśmy się na ofertę jednej z agencji. Z powodów logistycznych i co zaskakujące finansowych było to korzystniejsze. Zawsze byłem przekonany iż podróż z taką agencją jest po prostu droższa niż samodzielne dotarcie do celu. No i nie bardzo lubię maszerować w tłumie za przewodnikiem który narzuca wybór zwiedzanych miejsc, ustala czas pobytu, itp. Tymczasem wyjazd na wycieczkę zorganizowaną przez agencję okazał się po prostu tańszy zamykając się w kwocie 32 EURO, z czego 17 EURO to transport autobusem, 5 EURO wstęp do Wąwozu a 10 EURO bilet na statek. Sprawdzając połączenia autobusowe z Chani do Omalos (miejscowość w której wchodzi się do Wąwozu Samaria) okazało się iż bilet na autobus kosztuje 14 EURO w jedną stronę. Do Chani musielibyśmy wracać autobusem z miejscowości Chora Sfakion - ceny biletu nie sprawdziłem ale biorąc pod uwagę, iż jest to zdecydowanie dalej niż z Omalos koszt biletu musiałby być wyższy niż 14 EURO (oczywiście bilety do Wąwozu czy na statek nabywa się samodzielnie, koszt ten sam co w przypadku wyjazdu z agencją). Tak czy inaczej, licząc dla dwóch osób wyjazd z agencją to oszczędność kilkudziesięciu EURO.
Co do logistyki - jak napisałem wejście do Wąwozu znajduje się w miejscowości Omalos, około 40 km na południe od Chani, natomiast wędrówka kończy się w miejscowości Agia Roumelli, na południowym wybrzeżu Krety, nad Morzem Libijskim. Do miejscowości Agia Roumelli nie prowadzi żadna droga, tzn. droga przejezdna dla samochodów, można się tu dostać (i stąd wydostać) tylko przez Wąwóz Samaria lub płynąc statkiem. Jeśli zaś chodzi o powrót statkiem z Agia Roumelli to mamy dwie możliwości – popłynąć na zachód do miejscowości Sougia, tyle że z tej miejscowości kursy autobusów z tej miejscowości do Chani są bardzo rzadkie, lub też popłynąć na wschód do Chora Sfakion, skąd autobusy do Chani jeżdżą częściej, ale też znacznie dłuższą trasą niż z m. Sougia. Decydując się na agencję nie musimy się oczywiście przejmować kursami autobusów, gdyż autobus czeka na nas w Sougii i stąd piękną trasą przez góry Lefka Ori wracamy do Chani, lub też częściej do okolicznych miejscowości.
Podsumowując – obydwa decydujące czynniki (finansowy i logistyczny) przemawiały na korzyść agencji. A zatem wczesnym rankiem logujemy się do autobusu wynajętego przez agencję turystyczną. Wita nas sympatyczny przewodnik, długowłosy blondyn, w typie raczej mało greckim. Akcent z jakim mówi po angielsku i imię (Tomas) wskazuje raczej na Niemca. Tomas udziela nam podstawowych informacji o Wąwozie i przestrzega przed trudami wędrówki. Do Omalos docieramy około 7.30. To miejscowość gdzie jak wspomniałem znajduje się wejście do Wąwozu. Wędrówkę tym najdłuższym wąwozem w Europie zaczyna się na wysokości 1250 m npm, trasa liczy około 16 kilometrów, z reguły pokonuje się ją w 5-6 godzin. Można też przejść Wąwóz w drugim kierunku tzn. z Agia Roumelli do Omalos, ale ze względu na spore przewyższenie decyduje się na to niewiele osób. My na trasie spotkaliśmy kilka osób idących w przeciwnym kierunku, bliżej wyjścia z Wąwozu nawet grupę Polaków, ale ci nie wyglądali na takich którzy mieliby szarpnąć 1250 metrów pod górkę. Część osób decyduje się na przejście trasy z Agia Roumelli do wioski Samaria, najbardziej atrakcyjnej części Wąwozu i powrót do Agia Roumelli.
Wschód słońca nad górami Lefka Ori.
Początek trasy to zejście blisko 600 metrów w dół. Przypomina mi to po trochu zejście z Osterwy do Popradzkiego Plesa, a po trochu, ze względu na barierki, zejście z Sokolicy nad Dunajec.
Mniej więcej po półtorej godziny docieramy do Agios Nikolaos, miejsca gdzie znajduje się kaplica oraz tzw. checkpoint. Wąwóz Samaria jest objęty ochroną w ramach parku narodowego, zresztą jedynego na Krecie, zaś w checkpointach dyżurują strażnicy, którzy sprawdzają czy nikt nie zostaje na noc w Wąwozie. Ich zadaniem jest też udzielenie ewentualnej pomocy potrzebującym. Warto pamiętać, że w Wąwozie nie ma zasięgu telefonii komórkowej.
Koza Kri-Kri żyjąca jedynie na Krecie (po grecku Kreta to Kriti).
Wąwóz powyżej wioski Samaria.
Opuszczona wieś Samaria – to od niej nazwę wziął Wąwóz. Ostatni mieszkańcy wyprowadzili się stąd w latach 60tych ubiegłego wieku. Tutaj też mieści się drugi tzw. checkpoint.
Mniej więcej 30 minut marszu poniżej wsi zaczyna się najbardziej atrakcyjna część Wąwozu.
Magurski Wilk w Wąwozie Samaria
Wąwóz poniżej wsi Samaria.
Najwęższe miejsce w Wąwozie – Żelazne Wrota. Ściany Wąwozu zbliżają się do siebie na odległość 3 metrów.
Trzeci i ostatni Checkpoint. Bilet wstępu do Wąwozu podzielony jest na trzy części: pierwszą odrywa strażnik przy wejściu, drugą strażnik przy wyjściu w Agia Roumelli, trzecia zostaje na pamiątkę
Agia Roumelli, osada na wybrzeżu Morza Libijskiego licząca kilkanaście budynków (pensjonaty i restauracje) żyjąca z przemierzających Wąwóz Samaria.
Wybrzeże Morza Libijskiego. Fajnie po kilku godzinach wędrówki wskoczyć do morza. Tylko te kamienie... Są tak nagrzane, że kilka metrów na trasie: mój ręcznik – morze pokonuje dosłownie w podskokach.
Agia Roumelli i wylot Wąwozu Samaria ze statku płynącego do miejscowości Sougia.
Góry Lefka Ori sfotografowane przez szybę autobusu, którym wracaliśmy do hotelu. Fajne hopki o całkiem zacnej ,,tatrzańskiej" wysokości (najwyższy szczyt 2452 m npm). Może kiedyś...
c.d.n.
A propos miejscowych agencji turystycznych... Nie jestem zupełnie przekonany do takiej formy poznawania lokalnych atrakcji. Jednakże planując wyjazd do Wąwozu Samaria zdecydowaliśmy się na ofertę jednej z agencji. Z powodów logistycznych i co zaskakujące finansowych było to korzystniejsze. Zawsze byłem przekonany iż podróż z taką agencją jest po prostu droższa niż samodzielne dotarcie do celu. No i nie bardzo lubię maszerować w tłumie za przewodnikiem który narzuca wybór zwiedzanych miejsc, ustala czas pobytu, itp. Tymczasem wyjazd na wycieczkę zorganizowaną przez agencję okazał się po prostu tańszy zamykając się w kwocie 32 EURO, z czego 17 EURO to transport autobusem, 5 EURO wstęp do Wąwozu a 10 EURO bilet na statek. Sprawdzając połączenia autobusowe z Chani do Omalos (miejscowość w której wchodzi się do Wąwozu Samaria) okazało się iż bilet na autobus kosztuje 14 EURO w jedną stronę. Do Chani musielibyśmy wracać autobusem z miejscowości Chora Sfakion - ceny biletu nie sprawdziłem ale biorąc pod uwagę, iż jest to zdecydowanie dalej niż z Omalos koszt biletu musiałby być wyższy niż 14 EURO (oczywiście bilety do Wąwozu czy na statek nabywa się samodzielnie, koszt ten sam co w przypadku wyjazdu z agencją). Tak czy inaczej, licząc dla dwóch osób wyjazd z agencją to oszczędność kilkudziesięciu EURO.
Co do logistyki - jak napisałem wejście do Wąwozu znajduje się w miejscowości Omalos, około 40 km na południe od Chani, natomiast wędrówka kończy się w miejscowości Agia Roumelli, na południowym wybrzeżu Krety, nad Morzem Libijskim. Do miejscowości Agia Roumelli nie prowadzi żadna droga, tzn. droga przejezdna dla samochodów, można się tu dostać (i stąd wydostać) tylko przez Wąwóz Samaria lub płynąc statkiem. Jeśli zaś chodzi o powrót statkiem z Agia Roumelli to mamy dwie możliwości – popłynąć na zachód do miejscowości Sougia, tyle że z tej miejscowości kursy autobusów z tej miejscowości do Chani są bardzo rzadkie, lub też popłynąć na wschód do Chora Sfakion, skąd autobusy do Chani jeżdżą częściej, ale też znacznie dłuższą trasą niż z m. Sougia. Decydując się na agencję nie musimy się oczywiście przejmować kursami autobusów, gdyż autobus czeka na nas w Sougii i stąd piękną trasą przez góry Lefka Ori wracamy do Chani, lub też częściej do okolicznych miejscowości.
Podsumowując – obydwa decydujące czynniki (finansowy i logistyczny) przemawiały na korzyść agencji. A zatem wczesnym rankiem logujemy się do autobusu wynajętego przez agencję turystyczną. Wita nas sympatyczny przewodnik, długowłosy blondyn, w typie raczej mało greckim. Akcent z jakim mówi po angielsku i imię (Tomas) wskazuje raczej na Niemca. Tomas udziela nam podstawowych informacji o Wąwozie i przestrzega przed trudami wędrówki. Do Omalos docieramy około 7.30. To miejscowość gdzie jak wspomniałem znajduje się wejście do Wąwozu. Wędrówkę tym najdłuższym wąwozem w Europie zaczyna się na wysokości 1250 m npm, trasa liczy około 16 kilometrów, z reguły pokonuje się ją w 5-6 godzin. Można też przejść Wąwóz w drugim kierunku tzn. z Agia Roumelli do Omalos, ale ze względu na spore przewyższenie decyduje się na to niewiele osób. My na trasie spotkaliśmy kilka osób idących w przeciwnym kierunku, bliżej wyjścia z Wąwozu nawet grupę Polaków, ale ci nie wyglądali na takich którzy mieliby szarpnąć 1250 metrów pod górkę. Część osób decyduje się na przejście trasy z Agia Roumelli do wioski Samaria, najbardziej atrakcyjnej części Wąwozu i powrót do Agia Roumelli.
Wschód słońca nad górami Lefka Ori.
Początek trasy to zejście blisko 600 metrów w dół. Przypomina mi to po trochu zejście z Osterwy do Popradzkiego Plesa, a po trochu, ze względu na barierki, zejście z Sokolicy nad Dunajec.
Mniej więcej po półtorej godziny docieramy do Agios Nikolaos, miejsca gdzie znajduje się kaplica oraz tzw. checkpoint. Wąwóz Samaria jest objęty ochroną w ramach parku narodowego, zresztą jedynego na Krecie, zaś w checkpointach dyżurują strażnicy, którzy sprawdzają czy nikt nie zostaje na noc w Wąwozie. Ich zadaniem jest też udzielenie ewentualnej pomocy potrzebującym. Warto pamiętać, że w Wąwozie nie ma zasięgu telefonii komórkowej.
Koza Kri-Kri żyjąca jedynie na Krecie (po grecku Kreta to Kriti).
Wąwóz powyżej wioski Samaria.
Opuszczona wieś Samaria – to od niej nazwę wziął Wąwóz. Ostatni mieszkańcy wyprowadzili się stąd w latach 60tych ubiegłego wieku. Tutaj też mieści się drugi tzw. checkpoint.
Mniej więcej 30 minut marszu poniżej wsi zaczyna się najbardziej atrakcyjna część Wąwozu.
Magurski Wilk w Wąwozie Samaria
Wąwóz poniżej wsi Samaria.
Najwęższe miejsce w Wąwozie – Żelazne Wrota. Ściany Wąwozu zbliżają się do siebie na odległość 3 metrów.
Trzeci i ostatni Checkpoint. Bilet wstępu do Wąwozu podzielony jest na trzy części: pierwszą odrywa strażnik przy wejściu, drugą strażnik przy wyjściu w Agia Roumelli, trzecia zostaje na pamiątkę
Agia Roumelli, osada na wybrzeżu Morza Libijskiego licząca kilkanaście budynków (pensjonaty i restauracje) żyjąca z przemierzających Wąwóz Samaria.
Wybrzeże Morza Libijskiego. Fajnie po kilku godzinach wędrówki wskoczyć do morza. Tylko te kamienie... Są tak nagrzane, że kilka metrów na trasie: mój ręcznik – morze pokonuje dosłownie w podskokach.
Agia Roumelli i wylot Wąwozu Samaria ze statku płynącego do miejscowości Sougia.
Góry Lefka Ori sfotografowane przez szybę autobusu, którym wracaliśmy do hotelu. Fajne hopki o całkiem zacnej ,,tatrzańskiej" wysokości (najwyższy szczyt 2452 m npm). Może kiedyś...
c.d.n.
- mefistofeles
-
- Posty: 17204
- Rejestracja: pt 25 cze, 2004
- Lokalizacja: Inowrocław
- Kontakt:
Poczekaj jeszcze kilka lat, dziesięciolatkowi przejście wąwozu nie powinno sprawić żadnych trudności.mefistofeles pisze:Kurde, fajne to, szkoda, że jesli tam np za rok pojade z 6latkiem to tej atrakcji nie zobaczymy...
Jeszcze odnośnie Wąwozu - nie trzeba brać ze sobą większych ilości wody. Mniej więcej co 30-40 minut marszu są źródła wody i toalety.
W Wąwozie nie ma żadnych trudności typu łańcuchy czy ekspozycja. Co najwyżej po pokonaniu w pionie 1250 m można ,,poczuć" kolana.
Przepraszam za małe opóźnienie, ale miałem trochę zajęć (praca i remont mieszkania) zaś ostatni weekend spędziłem w... Worku*.
Kreta, podobnie zresztą jak cała Grecja słynie z plaż. Nawet najbardziej wybredny miłośnik lub miłośniczka wylegiwania się nad morzem znajdzie coś dla siebie. Są plaże kamieniste i piaszczyste, położone przy lesie palmowym i w lesie sosnowym, plaże z czarnymi kamieniami i plaże z różowym piaskiem, plaże z laguną i plaże ze skałami z których można skakać do wody... Mógłbym tak wyliczać rodzaje greckich plaż jak Bubba rodzaje krewetek w filmie ,,Forrest Gump”...
W zachodniej części Krety palmę pierwszeństwa dzierży niewątpliwie plaża w Balos, ta posiada dosłownie wszystko – lagunę, skały, różowy piasek i kamienie. Nie jest to wprawdzie, cytując klasyka ,,kamieni kupa” ale zawsze...
Na Balos można dostać się na dwa sposoby – płynąc statkiem z Kissamos bądź też dojeżdżając samochodem przez przylądek Gramvousa. My wybieramy opcję autobus do Kissamos plus statek, bo rejs dla osób mieszkających na co dzień jakieś 600 km od najbliższego morza jest atrakcją samą w sobie, poza tym wypożyczenie samochodu na jeden dzień dla dwojga osób jest mało opłacalne. Do tego trochę nas postraszyli sąsiedzi z leżaków przy basenie twierdząc, iż dojazd od Kissamos wiedzie szutrową drogą (co jest prawdą) zaś wypożyczalnie samochodów zastrzegają, iż ubezpieczenie nie obejmuje tegoż szutrowego odcinka (co z kolei inni sąsiedzi zdementowali).
Miejscowe agencje turystyczne mają oczywiście w ofercie wycieczkę na Balos, ale nawet nie sprawdzając szczegółów oferty decydujemy się na samodzielny wyjazd. Wybiegając nieco do przodu - rozmawiając na statku z rodakami dowiadujemy się iż wyjazd z agencją jest... tańszy niż wyjazd samodzielny.
Póki jednak zaczniemy wygrzewać się na piasku i skałach Balos klniemy na przystanku w Agia Marina na greckich kierowców autobusów. Zgodnie z rozkładem jazdy wziętym na dworcu w Chani, autobus do Kissamos miał być w Agia Marina około 8.45. Nie żebyśmy nie mogli poczekać na przystanku ale akurat statek na Balos z Kissamos odpływa o 10.30 i raczej nie będzie czekał. W końcu... jest !!! Wprawdzie jakieś 25 minut po czasie, ale to przecież Grecja.
W Kissamos kupujemy bilety na statek wycieczkowy i dołączamy do licznych grup niemieckich, rosyjskich, skandynawskich i francuskich, które na Balos płyną korzystając z usług agencji.
Wilkiem morskim już nie zostanę ale od kilku lat na wakacjach pływam sobie statkami (wycieczkowymi) i muszę przyznać, że coraz bardziej mi się to podoba. Gdyby jeszcze nad morze z Dębicy było bliżej...
Pierwszy punkt programu ,,statkowego” to opłynięcie przylądka Gramvousa i zacumowanie przy wyspie o tej samej nazwie.
Wyspa Gramvousa znana jest oczywiście z plaży oraz ze starej fortecy piratów. Na fortecę trzeba się wspiąć jakieś 130 metrów do góry. Z samej fortecy wiele nie zostało, o ile w ogóle była ona zabudowana większą ilością budynków bo widać tylko resztki kaplicy i jakiegoś mniejszego budynku. Mamy do dyspozycji godzinę czasu. Lepsza Połowa wskazując dość strome podejście do fortecy pyta:
-Idziesz?
-No wiesz...
-Ty byś sobie odpuścił...
No to wbiegam, bo po tygodniowym braku ruchu już mi się bardzo tego chce, patrzę z góry na morze, wybrzeże Krety i nasz wycieczkowiec. I zaczynam się oswajać z myślą, że już jutro trzeba pakować walizki...
Po godzinie spędzonej na wyspie Gramvousa płyniemy na plażę Balos. To bardzo blisko od Gramvousy, jakieś 2-3 km w linii prostej.
Balos... czyli Wielki Błękit. Wprawdzie na nurkowanie zbyt płytko ale nie ma co narzekać.
Do hotelu wracamy po osiemnastej. Kolacja i biegniemy jeszcze raz na plaże w Agia Marina. A wieczorem trzeba się pakować. Fajnie by było zostać jeszcze ze trzy dni...
Lądujemy w Katowicach – Pyrzowicach. Na zewnątrz 4 stopnie, deszcz i wiatr. To lubię, rzekłem wysiadając w sandałach z samolotu...
I to by było na tyle...
* a na koniec zagadka – w jakim Worku może spędzić weekend miłośnik gór?
Kreta, podobnie zresztą jak cała Grecja słynie z plaż. Nawet najbardziej wybredny miłośnik lub miłośniczka wylegiwania się nad morzem znajdzie coś dla siebie. Są plaże kamieniste i piaszczyste, położone przy lesie palmowym i w lesie sosnowym, plaże z czarnymi kamieniami i plaże z różowym piaskiem, plaże z laguną i plaże ze skałami z których można skakać do wody... Mógłbym tak wyliczać rodzaje greckich plaż jak Bubba rodzaje krewetek w filmie ,,Forrest Gump”...
W zachodniej części Krety palmę pierwszeństwa dzierży niewątpliwie plaża w Balos, ta posiada dosłownie wszystko – lagunę, skały, różowy piasek i kamienie. Nie jest to wprawdzie, cytując klasyka ,,kamieni kupa” ale zawsze...
Na Balos można dostać się na dwa sposoby – płynąc statkiem z Kissamos bądź też dojeżdżając samochodem przez przylądek Gramvousa. My wybieramy opcję autobus do Kissamos plus statek, bo rejs dla osób mieszkających na co dzień jakieś 600 km od najbliższego morza jest atrakcją samą w sobie, poza tym wypożyczenie samochodu na jeden dzień dla dwojga osób jest mało opłacalne. Do tego trochę nas postraszyli sąsiedzi z leżaków przy basenie twierdząc, iż dojazd od Kissamos wiedzie szutrową drogą (co jest prawdą) zaś wypożyczalnie samochodów zastrzegają, iż ubezpieczenie nie obejmuje tegoż szutrowego odcinka (co z kolei inni sąsiedzi zdementowali).
Miejscowe agencje turystyczne mają oczywiście w ofercie wycieczkę na Balos, ale nawet nie sprawdzając szczegółów oferty decydujemy się na samodzielny wyjazd. Wybiegając nieco do przodu - rozmawiając na statku z rodakami dowiadujemy się iż wyjazd z agencją jest... tańszy niż wyjazd samodzielny.
Póki jednak zaczniemy wygrzewać się na piasku i skałach Balos klniemy na przystanku w Agia Marina na greckich kierowców autobusów. Zgodnie z rozkładem jazdy wziętym na dworcu w Chani, autobus do Kissamos miał być w Agia Marina około 8.45. Nie żebyśmy nie mogli poczekać na przystanku ale akurat statek na Balos z Kissamos odpływa o 10.30 i raczej nie będzie czekał. W końcu... jest !!! Wprawdzie jakieś 25 minut po czasie, ale to przecież Grecja.
W Kissamos kupujemy bilety na statek wycieczkowy i dołączamy do licznych grup niemieckich, rosyjskich, skandynawskich i francuskich, które na Balos płyną korzystając z usług agencji.
Wilkiem morskim już nie zostanę ale od kilku lat na wakacjach pływam sobie statkami (wycieczkowymi) i muszę przyznać, że coraz bardziej mi się to podoba. Gdyby jeszcze nad morze z Dębicy było bliżej...
Pierwszy punkt programu ,,statkowego” to opłynięcie przylądka Gramvousa i zacumowanie przy wyspie o tej samej nazwie.
Wyspa Gramvousa znana jest oczywiście z plaży oraz ze starej fortecy piratów. Na fortecę trzeba się wspiąć jakieś 130 metrów do góry. Z samej fortecy wiele nie zostało, o ile w ogóle była ona zabudowana większą ilością budynków bo widać tylko resztki kaplicy i jakiegoś mniejszego budynku. Mamy do dyspozycji godzinę czasu. Lepsza Połowa wskazując dość strome podejście do fortecy pyta:
-Idziesz?
-No wiesz...
-Ty byś sobie odpuścił...
No to wbiegam, bo po tygodniowym braku ruchu już mi się bardzo tego chce, patrzę z góry na morze, wybrzeże Krety i nasz wycieczkowiec. I zaczynam się oswajać z myślą, że już jutro trzeba pakować walizki...
Po godzinie spędzonej na wyspie Gramvousa płyniemy na plażę Balos. To bardzo blisko od Gramvousy, jakieś 2-3 km w linii prostej.
Balos... czyli Wielki Błękit. Wprawdzie na nurkowanie zbyt płytko ale nie ma co narzekać.
Do hotelu wracamy po osiemnastej. Kolacja i biegniemy jeszcze raz na plaże w Agia Marina. A wieczorem trzeba się pakować. Fajnie by było zostać jeszcze ze trzy dni...
Lądujemy w Katowicach – Pyrzowicach. Na zewnątrz 4 stopnie, deszcz i wiatr. To lubię, rzekłem wysiadając w sandałach z samolotu...
I to by było na tyle...
* a na koniec zagadka – w jakim Worku może spędzić weekend miłośnik gór?
- mefistofeles
-
- Posty: 17204
- Rejestracja: pt 25 cze, 2004
- Lokalizacja: Inowrocław
- Kontakt:
My bylismy zdziwieni ceną rejsu wokół Góry Athos - 8h na statku, w tym zabawa taneczna kosztowało jedynie 25Euro (dzieciak gratis). Za 30 była opcja z wyżywieniem (ale to inny statek i w inny dzień, więc nie skorzystalismy niestety). Przypomnę, że nad naszym możem 45minut pływania statkiem po Bałtyku kosztuej zwykle 30-40 złotych...kilgor pisze:Wybiegając nieco do przodu - rozmawiając na statku z rodakami dowiadujemy się iż wyjazd z agencją jest... tańszy niż wyjazd samodzielny.
Jeśli się boisz, już jesteś niewolnikiem!
Grzegorz Braun
Grzegorz Braun