Dzień dziesiąty - Albania
Zacznijmy od tego co nam odbiło by pojechać do Albanii, choć to kompletnie nie po drodze. Otóż trzeba tu zwalić winę na rudych. A konkretnie na jedną rudą. A właściwie Rudą, bo takiej ksywki używa nasza dobra koleżanka Olka Zagórska-Chabros, znana dziś blogerka (znacie
www.balkanyrudej.pl ? Jak nie znacie to czym prędzej nadróbcie tę zaległość!) a jeszcze niedawno aktywna forumowiczka tatry.prv.pl. Otóż rzeczona Ruda jest wielką piewczynią Bałkanów ze szczególnym uwzględnieniem Albanii. I to za sprawą jej pasji i relacji z wypraw postanowiliśmy sami na własne oczy zobaczyć w czym rzecz.
Jak już wspominałem Saranada to kurort. Ogromny, z tych gdzie hotele ciągną się kilometrami wzdłuż plaży. Nowe ciągle się budują a turyści walą drzwiami i oknami, szczególnie odkąd popularne dotąd kierunki w Turcji czy Egipcie zrobiły się ciut niebezpieczne. Dlatego rano, po śniadaniu, zrobiliśmy tylko zakupy i ruszyliśmy dalej na północ - wzdłuż słynnej albańskiej riwiery.
taki mieliśmy widok z balkonu 3* hotelu, a wszystko w cenie najpodlejszej kwatery w Jastarni
Piękna nowa droga szybko wyprowadziła nas z miasta i wprowadziła nad samo morze. Zakręty, morze w dole i góry - jakże by inaczej - w górze. Małe wioseczki i powstające kurorty. Stawaliśmy co chwilę by podziwiać widoki, robić zdjecia czy rozmawiać z innymi urzeczonymi krajobrazami turystami. Wyspa Korfu cały czas majaczyła na horyzoncie a bliżej straszyły nas bunkry.
poradziecka baza okrętów podwodnych. W 1961 Hodża kazał Ruskim wypier...lać. A ci potulnie wzięli manatki i w jeden dzień się zwinęli zostwiajac nawet kilka okrętów. Cóż, wiedzieli, że Hodża ma Mao przyjaciół...
W końcu widząc zakosy przełęczy Lloghara zjechaliśmy nad samo morze nad jedną z dzikich do niedawna plaż, gdzie teraz prowadzi asfaltowa droga i powoli powstaja hotele. Ale ludzi nadal nie ma. Piasku tu nie ma, raczej delikatny wapienny żwirek nadajacy wodzie lazurowy kolor. A za nami niebosięzne góry. Za kilka lat będą tu tłumy turystów bijących się o wolny leżak nad samym morzem, ale póki co jest tylko kilkoro plażowiczów.
W tak błogiej scenerii Palase Beach spedziliśmy jakąś godzinę i zaczęlismy mozolną wspinaczkę na przełęcz. 1000 metrów różnicy poziomów pokonywalismy powoli rozkoszując się widokami i żegnajac się z Morzem Jońskim. W końcu na samej przełęczy powitał nas zapach sosen oraz pysznego jedzenia. Uznaliśmy, że za wczesnie jeszcze na obiad i nie daliśmy się skusić licząc, że zjemy gdzieś dalej.
To był błąd.
Zjazd z przęłęczy nie był tak widowiskowy jak wjazd, choć górska droga obfitowała w atrakcje w postaci np stojących na jej środku krów. Albania. W końcu zjechaliśmy znów nad morze (tym razem Adriatyckie) i zaczęlismy zblizać się do Wlory. Tu plaże były już piaszczyste, ale morze sprawiało wrażenie brudnego. Nie przeszkadzało to jednak licznym plażowiczom oraz developerom masowo budującym hotele w tej częsci wybrzeża.
Za Vlorą wjechalismy na autostradę. Tak. W Albanii są autostrady. Co prawda co jakiś czas stały na niej ogrnaiczenia do 30 km/h, ale nauczylismy sie je ignorować i obserwować miejscowych. Niestety autostrada szybko się skońćzyła i dalej jechalismy przez wioski i miasteczka, musimy przyznać - coraz bardziej zadbane.
Im bliżej bylismy Durres tym lepsza była droga, zmieniajac sie w dwujezdniową quasi-autostradę - ominęlismy nią Durres i Tiranę i kierowalismy się w stronę Szkodry. Niestety przydrożne knajpy wyglądały na wymarłe, a nawet tam gdzie byli ludzie, nie było popołudniową porą co zjesć. W końcu ratuje nas pizzeria (nie tego chcieliśmy, ale nie ma co wybrzydzać) w Lezhë. Przy okazji zaklepujemy sobie nocleg w Czarnogórze (co kosztowało mnie 100złotych za pakiet danych, potem okazało się, że było tam miejskie, darmowe wifi...). Po jedzeniu gnamy dalej. Tym razem musieliśmy uważać, bo pojawiło się dużo policji i nawet miejscowi zwalniali na ograniczeniach. Tankowanie w Szkodrze (ech, brak czasu by skoczyć nad Jezioro Szkoderskie - moze następnym razem?) pamiątki na granicy, pół godziny czekania (tu pogranicznicy poważnie traktowali kontrole, samochody obwąchiwał też piesek, na szczęscie bagaży nam nie sprawdzali, bo trwałoby to wieki) i jesteśmy w Czarnogórze. Późna godzina dobrze oddaje nazwę tego kraju - góry po zachodzie słońca w istocie są czarne. Wąska droga wąwozem i wykutymi w skale tunelami nie dawała takiej radości jak za dnia. W dodatku w Ulcinj pomylili coś z naszą rezerwacją i dostalismy pokój bez łazienki. Ale zmęczenie było takie, że nie mieliśmy już sił się wykłócać.
Zdecydowanie - Albania zasługuje na więcej niż jedniodniowy przelot na złamanie karku.