Dzień 1 ( 13.08 )
W Bieszczady pojechaliśmy w 5 osób: moja dobra przyjaciółka Basia (którą znam od podstawówki; ona była pomysłodawczynią wyjazdu i zebrała ekipę), Natalia, nieznana mi wcześniej Ewelina, kolega z gimnazjum Michał oraz ja.
Jak widać panie mają zdecydowaną przewagę. Tak jest zresztą w czasie większości moich górskich wycieczek. Z nieznanych mi powodów moi koledzy na ogół nie pałają miłością ani zainteresowaniem do gór, natomiast przedstawicielki płci pięknej często wręcz przeciwnie.
Po paru spotkaniach i konsultacjach przedwyjazdowych, umawiamy się na dworcu autobusowym w Krakowie na autobus do Sanoka o 6:30. Nie obywa się bez przygód: Basia, która miała jechać ze mną tramwajem nie wyrabia się i musi skorzystać z taksówki; na szczęście przybywa i tak sporo przed odjazdem. Okazuje się, że powodem spóźnienia było... ranne pakowanie się na wyprawę, skutkiem pośpiechu - brak karimaty, którą na szczęście bez problemu udaje się kupić w Sanoku (Natalia z kolei kupuje tam szczoteczkę do zębów). W Sanoku po godzinnej przerwie ładujemy się do zatłoczonego i mocno wysłużonego już autobusu i jedziemy do Komańczy. Na podjazdach pojazd wydaje się wlec ostatkiem sił. W Komańczy jesteśmy około 14-tej i cieszymy się (już niedługo) słoneczną pogodą.
Nasza trasa zaczyna się od... odpoczynku, w końcu trzeba się najpierw posilić. Następnie kierujemy się czerwonym szlakiem do Prełuk. Podejście okazuje się być błotniste i w konsekwencji bardzo śliskie. Zaczyna też coraz mocniej padać. Na grzbiecie zatrzymujemy się na chwilę pod drzewami czekając aż opady zmniejszą nieco intensywność. Udaje się - i po chwili ruszamy błotnistą, lecz całkiem ładną ścieżką przez las.

W Prełukach zaczyna lać jak z cebra, nawet peleryna nie gwarantuje zachowania suchości. Z opresji ratuje nas Michał zauważając opuszczony barak przy starych torach kolejowych. Tam robimy z konieczności dłuższy postój i cieszymy, że nie poszliśmy dalej - przy takiej ulewie pewnie chlupotało by nam już w butach.

Następny etap prowadzi szeroką drogą bitą do Duszatyna, Po drodze mijamy ładne osuwisko.

Za Duszatynem ruszamy w górę w kierunku Jeziorek Duszatyńskich. W pewnym miejscu szlak opuszcza szeroką drogę i wiedzie ścieżką przez las. Niestety jest poprowadzony w dość stromym zboczu i sama ścieżka też ma konkretne nachylenie (w poprzek), a że jest dość śliska od błota... nietrudno się domyślić, że co parę minut ktoś zalicza glebę. Szczególne "szczęście" ma Natalia; po kilku utratach przyczepności jej niebieskie dżinsy zmieniają kolor na brązowawy.
Po niefortunnie poprowadzonej ścieżce napotykamy kolejną przeszkodę - rwący potok. Możliwości są dwie - albo wprost przez potok, z zanurzeniem przynajmniej jednego buta, albo... zauważamy w odległości kilkunastu metrów spory pień drzewa tworzący naturalny most.

Ewelina i Natalia nie decydują się skorzystać z niego, dla Natalii kończy się to niestety nieco wilgotnymi butami. Dla mnie, Basi i Michała - tylko nieco wyższym poziomem adrenaliny.
Po rwącym potoku napotykamy... kolejny rwący potok! Tym razem na szczęście są w nim jakieś kamienie, które można wykorzystać do przejścia. Michał, przeszedłszy na drugą stronę jako pierwszy dokłada nam jeszcze jeden w najgorszym miejscu, tak, że można przejść całkiem wygodnie.

Stamtąd już szybko dochodzimy do Jeziorek i w lesie pomiędzy nimi znajdujemy odpowiednie miejsce na rozbicie namiotu.
Dzień 2 ( 14.08 )
Wita nas podobną, pochmurną pogodą jaka była wieczorem. Jemy śniadanie, zbieramy się,

a później podziwiamy przez chwilę Jeziorka - Dolne

i Górne.

Stamtąd szlak wiedzie w górę na szczyt Chryszczatej (998m), około 300 metrów ponad Jeziorkami.

Idzie się lepiej, niż się spodziewaliśmy biorąc pod uwagę ciężkie plecaki i tempo z poprzedniego dnia. Niemniej jednak musimy zrezygnować z zejścia nad Jeziorko Bobrowe, które poleciła mi Lucyna; chcemy zdążyć dojść tego dnia do Cisnej. Szlak wiedzie niemal cały czas lasami, grzbietem przez liczne niewielkie wzniesienia i siodełka. Widoków jest niestety jak na lekarstwo, sam las za to ładny i sympatyczny, z przepięknymi okazami jaworów. Najwyższym punktem jest Wołosań - 1071 m. Mimo, że to najwyższy szczyt całego Wysokiego Działu i tu nie możemy liczyć na panoramę. Dalej mijamy parę urozmaicających wędrówkę polanek; obficie kwitnie na nich goryczka trojeściowa.

Samo zejście z grzbietu w stronę Cisnej jest dość strome, zaczynają mnie na nim lekko boleć kostki. Całkiem się natomiast znika zachmurzenie, z czego bardzo się cieszymy. Na nocleg zostajemy przy schronisku Pod Honem, możemy się tu umyć, podładować komórki, jest za darmo wrzątek i całkiem sympatyczna atmosfera. W nocy podziwiamy gwiazdy, świetnie widać Drogę Mleczną.
cdn.